niedziela, 8 maja 2016

Ostrava smakuje Lou Reed'em

W poszukiwaniu błogostanu, magicznego odpływu od brutalności i siermiężności tutejszych realiów, najbardziej oczywistym wydało mi się wyemigrować choćby na kilka dni do Czech. Ucieczkę-wycieczkę zaczęliśmy od Ostrawy, wybór zupełnie przypadkowy – bo po prostu nigdy tam nie byłem, połączenie komunikacyjne dobre, więc wybór był prosty. Na wpędzenie się w dobry pro-czeski klimat po drodze zaczerpnąłem zbiór opowiadań Hrabala i nie było mi więcej trzeba, by się upewnić, że wyjazd w jakiekolwiek miejsce w Czechach to najlepszy wybór. A jednym z pierwszych sygnałów o tym, że nas tam lubią był kamienny mężczyzna, który powitał nas z obnażoną piersią, zapewne górnik, jak wielu innych wyrzeźbionych bohaterów pracy w Ostrawie:

    Miasto wielkością chyba przypomina Kielce, choć jest naprawdę zupełnie inne. Ostrawa składa się jakby z dwóch części oddzielonych Odrą i przyznam, że snuliśmy się tylko po tej części, która zawiera rynek, więc jak wygląda ta druga, wcale nie mniejsza część, zupełnie nie wiem, oprócz tego, że widziałem drugi, znajdujący się tam dworzec Svinov. 

     Uderza w czeskiej architekturze mocne nasycenie modernizmem, szczególnie tego w socjalistycznej wersji i niesamowicie dużo propagandowych elementów zdobniczych, wręcz całe kamienne komiksy na budynkach. Nie mogłem się opędzić od nieustannego odruchu sięgania po aparat, gdy dosłownie co chwila zachwycałem się jakimiś detalami, płaskorzeźbami, fantastycznie wyeksponowanymi rzeźbami. Czesi nie mają na szczęście tego ciśnienia, które w Polsce zniszczyło wiele śladów tego socmodernizmu, mijają obojętnie pomniki z czerwonymi gwiazdami, robotnikami i narzędziami pracy. Mnie osobiście to zachwyca, dostawałem tam niemal ślinotoku od tych wszystkich propagandowych zdobień, perwersyjnego smaku posthistorii. Ale gdy na jednym z budynków zobaczyłem dzielną kobietę pracującą, trzymającą w ręce koło zębate od Diora zamiast torebki, to już odleciałem zupełnie.









  Chodząc niespiesznie po ostrawskich uliczkach dostrzegamy pewne różnice między naszymi krajami – nie było widać krzyży, flag, ich godła, tej nachalnej państwowo-religijnej symboliki, może wystarcza im to, co zostawili po sobie komuniści i odpuścili sobie całą resztę. Nawet lewitująca kobieta na ścianie ichniej kurii biskupiej nie wskazuje na to, że ma coś wspólnego z religią.
 
    I jak się nie zgadzać z Lou Reed’em, który z muru stwierdza oczywistość widoczną gołym okiem, że ten dzień w Ostrawie był po prostu perfekcyjny.

Po prostu doskonały dzień
Pijemy w parku Sangrię
A później
Gdy się ściemni, idziemy do domu

    Nie pijemy wina na ławce, jak sugerowała jego piosenka, tylko piwo, a gdy wychodziłem ze sklepu z uśmiechem na twarzy i z butelką w ręce, kupioną właśnie po to by na którymś namesti ją opróżnić, czeski stary menel ucieszył się tak samo jak ja i z kciukiem wystawionym do góry rzekł do mnie: „Dobre, dobre!”. Wiem, naprawdę dobre.



    Jakoś tak się złożyło, że nie byliśmy w żadnej ostrawskiej winotece, kupiliśmy wino w markecie, bo była akcja, no i jak nie kupić wina marki „Mercedes” za 39 koron (nieco ponad 6 zł), gdy w knajpie piwo kosztuje ok. 30 koron? Za to zadziwiającą mnie pewną specyfiką czeskiej kultury barowej było to, że tam wciąż się wszędzie pali. Do tego stopnia to jest normalne, że knajpy, które chcą się czymś wyróżnić reklamują się, że są nekuřácký. Trafiliśmy jednak do baru, w którym w trakcie pory obiadowej (która jest tam między 11 a 14) popielniczki były pochowane i obowiązywał zakaz palenia, zresztą razem z ciągłym zakazem gry w karty. Ale piwo było i więcej nie trzeba było.


    Człowiek, który „robi za nas pod ziemią“.


    Co robi wrak japońskiego myśliwca w Ostrawie? Nie słyszałem nic o wojnie czesko-japońskiej...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz