czwartek, 30 listopada 2017

Wykwintna Praga, która smakuje podłym rumem

   Ciężko ominąć Pragę, gdy przemierza się Czechy pociągami, mapa połączeń sprawia wrażenie promienistych, koncentrujących się na stolicy, dlatego jakoś zamiast obejrzeć Czeskie Budziejowice po Pilznie, chcąc nie chcąc, trafiliśmy tam, gdzie wszyscy turyści. Okazało się jednak, że o wiele łatwiej znaleźć tam noclegi w normalnych cenach, niż w innych miastach, wystarczy tylko szukać ich w w dzielnicach oddalonych od centrum, byle tylko blisko metra. Metro to jest w ogóle fantastyczny wynalazek na takie miasta, odwiedzając Pragę i kupując bilet 24h na wszystkie miejskie środki transportu przemierzaliśmy ją w różnych kierunkach unikając historycznego centrum z masą turystów (tak, jakbyśmy sami nimi nie byli…) z przewagą tych japońskich.
Pamiątka wygranej bitwy po ataku zmutowanych winogron
Futuro-metro

    Gdy wysiadaliśmy na stacji metra, niedaleko której był nasz hotel, zobaczyłem, że szykuje się jakieś zdarzenie sportowe, co było łatwo poznać po ilości szalików klubowych eksponowanych przez wysiadających pasażerów. Po wynurzeniu się na powierzchnię dotarła też do nas kakofonia wrzasków i przyśpiewek (wśród których łatwo było rozróżnić znajome dość słowa „kurwa” i jebać”) dobiegających z nieokreślonego kierunku, a nasze oczy ujrzały wielość mundurów, mających sprawić by życie toczyło się normalnie. Przed najbliższą hospodą kłębił się gęsty tłum sączących piwo, którzy nie zmieścili się w środku, przywołując od razu widok, jaki w Kielcach można zaobserwować w czasie meczy w knajpie zwanej „Cmentarną”, położonej tuż obok stadionu i cmentarza. Sąsiedztwo stadionu to niejedyny bonus hotelu – okna naszego pokoju wychodziły wprost na funkcjonujący zakład przemysłowy, ale w sumie to nie hotel był celem, tylko miasto, które, muszę przyznać, warto wielokrotnie zobaczyć, jest zbyt duże i zbyt wiele tam ciekawych miejsc, by zadowolić się jednorazowym pobytem. Natomiast hotelowe śniadanie następnego dnia, mimo kilkudziesięciu gości z całego świata, było syte, do oporu i najważniejsze, że z dużym wyborem, co nieco zaskoczyło, po tym jak oceniliśmy ów przybytek po wyglądzie (i zapachu), mocno retro w stylu socreal.


Niesamowita mozaika streetartowa gdzieś chyba w 10 Dzielnicy

    Niestety dopadło mnie jakieś postępujące przeziębienie, a jak wiadomo najlepszym lekarstwem by zatrzymać proces chorobowy, a już na pewno go zneutralizować, jest użycie alkoholu w mocnej formie. Czesi mają jednak nieco inne podejście do oferty sklepowej, tak więc nie uświadczy się butelek z alko w wersji ćwiartka czy setka (oprócz alkoholi w wersji kolekcjonerskiej czy „ozdobnej”), a my przecież przemierzamy miasto, wędrujemy, przydałoby się coś sączyć dyskretnie po drodze. Pewnym ratunkiem okazała się znowu ichnia Żabka – jest kawa, a i są mniejsze litraże, szkoda, że tylko ten ich ohydny niby-rum. Zawsze to był dla nich trunek traktowany jak duma narodowa, rum pili wszyscy, aż do czasu, gdy wstrętna Unia zabroniła im używać tej nazwy, stąd teraz kupuje się coś, co nie wiem jak się nazywa, ale marka dostępna w Żabce nazywa się chyba Božkov. Obrzydliwy, ale w wygodnych piersiówkach, pojemność 0,2l, więc co robić, choroba mnie zmusza, a lekarstwo nie może być smaczne. Walczę, zyskuję na czasie i poprawa następuje.
2 w 1: czeska bogini ryb i Żabka (logo z kolorowym koszykiem)

    Gdzieś tam wyczytujemy, że jednym z nieoczywistych miejsc wartym do obejrzenia jest ulica bodajże Krymska, mająca być odpowiednikiem berlińskiego Kreuzbergu, gdzie kwitnie alternatywna kultura i jest to intrygujący trop, który zmusza nas do pojechania metrem do takiej dzielnicy, gdzie raczej bym się nie spodziewał, że coś mnie tam zagna. Na miejscu okazuje się, że nie ma tam kompletnie nic godnego uwagi (bo coś co wygląda jak sklep z koralikami i ozdobami dla hipisów jakoś nas nie zainteresował), lub jest ukryte w totalnym undergroundzie.
Mam wrażenie, że była to wystawa tego samego sklepu ze smakołykami roślinnymi

    W międzyczasie się okazało, że niezbyt dokładnie przeliczyliśmy nasze wydatki (nie wszystkie noclegi udało mi się zapłacić kartą) i zmuszony byłem do wypłaty czeskich hajsów z bankomatu. Sroga nauczka, ale i dobra lekcja: po wszystkich kalkulacjach okazało się, że chyba najbardziej rozsądne byłoby zabranie polskich pieniędzy, ich wymiana w kantorze na korony, nawet po najpodlejszym kursie w centrum miasta byłoby bardziej opłacalne niż korzystanie z bankomatów. Odpada wtedy stres z tym, co zrobić z obcą walutą po powrocie do kraju.

    Ciekawe są też obserwacje dotyczące funkcjonowania czeskiego pieniądza – mimo że ceny wyglądają normalnie, np. 2,80 czy 3,60 korony za drobne pieczywo, to nie ma tam już od dawna w obiegu halerzy (czyli naszych groszy), a najdrobniejszą monetą jest praktycznie 2 Kč (monetę 1 Kč spotkaliśmy tam przez tydzień tylko raz), to handel funkcjonuje normalnie i bez spięcia dupy o te grosiki. Cena końcowa jest zaokrąglana matematycznie do pełnych koron, czyli czasem sklep dokłada, a czasem zarabia.
A dalej do Pardubic jechaliśmy pociągiem z dywanami na suficie...

sobota, 11 listopada 2017

W Pilznie... nie piłem piwa

    Tak, to trudne wyznanie, ale chyba nie wypiłem tam żadnego piwa, co może być świętokradztwem, ale może po prostu nie umiem być dobrym turystą. Plzeň oczywiście kojarzy się z piwem, z markowym piwem, z historycznym piwem, ale nie ukrywam, że my i tutaj kontynuowaliśmy przygodę z burčákiem. Przygoda stała się o tyle bardziej interesująca, że trafiliśmy w vinotece na jego czerwoną wersję, która (jak głoszą internety) jest dość rzadko spotykana i muszę przyznać, że ciężko przebić to doznanie smakowe, bo jest po prostu genialny w smaku!
Na dworcu witają nas zmęczony spiżowy hutnik i kolejarz...
... oraz pianino, którego motyw w publicznym miejscu jeszcze się wydarzy
    Ponieważ było to drugie miasto z tych odwiedzonych w trasie, to pewne rzeczy, które dało się tam zaobserwować, można traktować na prawach serii, jak na przykład stada meneli zalegające na lokalnych grzędach (czy ktoś pamięta jeszcze, gdzie była w Kielcach taka miejscówka, nazywana właśnie Grzędą? W sumie to cały czas tak działa…). Owe stada liczące zawsze kilku osobników raczą się winami (nie sprawdziłem niestety jakości i smaku, a szkoda) sprzedawanymi w sklepach w półtoralitrowych butelkach, kosztujących jakieś śmieszne pieniądze, z tego co pamiętam to mniej niż 40 koron (podczas gdy litr wina w vinotece kosztował więcej niż 70 koron). Z tymi dużymi gabarytami słabych alkoholi to  w ogóle mają jakąś manię, gdyż mnóstwo jest też piw w plastikowych butelkach 1 lub 1,5 litra i tego fenomenu na razie nie pojąłem.
    W drodze do hostelu mijamy urząd miejski, na którym wisi tablica z ofertami sprzedaży przedmiotów z zajęć komorniczych i czegóż tam nie ma: skarpety czy koszulki (markowe i nowe, ale i tak… to dość dziwne), perfumy, noże kuchenne czy kwatera na cmentarzu. Inną miejską ciekawostką jest wielbłąd, który jest w herbie miasta – jest tam umieszczony na pamiątkę podarunku od Jagiełły, a przywieźli go ze sobą czescy najemnicy spod bitwy pod Grunwaldem, natomiast Władek dostał go od swego tatarskiego lennika ze Złotej Chordy.
    W Pilznie jest muzeum gen. Pattona, jako wyzwoliciela miasta, jak i pomnik żołnierzy amerykańskich, ale jakoś umknął moim oczom, choć wiem, że przechodziłem niedaleko niego. Pomnik, jak to bywa i u nas z pomnikami wyzwolicieli, bywa ofiarą ataków wandali, widocznie taka jest ogólna tradycja post-historyczna.
    Ale nie umknęły moim oczom za to sklepy marki Żabka – dokładnie te same co u nas, choć z innym logo, ale tak samo urządzone i niemal z tym samym asortymentem. Na pewno mają lepsze ekspresy do kawy, serwowaną z kawy ziarnistej (nie wiem jak u nas, bo tego jakoś nie zauważyłem, choć korzystam czasem – niekiedy bywa niezła, ale czasem ohydna), co okazało się być fajnym rozwiązaniem dla takich biednych turystów jak my, lubiących sobie usiąść w różnych dziwnych, nie-turystycznych miejscach, a poza tym kawiarnie serwują czasem kawy w jakichś mikroskopijnych filiżankach i tego zawsze się boję, że zamiast napić się kawy ledwo umoczę w niej tylko ryjek.
Policja wzywa by nie dać się ogolić
    W Pilznie odczuliśmy już w widoczny sposób działanie czeskich zegarków, gdy w porze obiadowej szukając jakichś wege-barów dowiadywaliśmy się, że są one czynne tylko do 14:30 czy 15. To jakiś ogólny trend, wiele knajp jest zamykanych o podobnych godzinach, inne zaś, na przykład jakieś lokalne hospody, otwierane dopiero wieczorami. Wylądowaliśmy więc w hinduskiej restauracyjce, która wyglądała tak, jakby działała w szarej strefie – brak szyldu, w pierwszym pomieszczeniu, które wyglądało jak palarnia shishy jacyś kolesie w swetrach, którzy później okazali się kelnerami, a potem delikatna sugestia byśmy wyszli do ogródka na zewnątrz, w podwórzu, tak jakby chcieli nas ukryć przed czyimś wzrokiem, ale za to żarcie było tak niesamowite, że ciężko mi znaleźć porównanie do innych podobnych miejsc.
Nie wiem kto to, ale jakoś kojarzy mi się z męczeństwem przymusowej edukacji
    No i jest jeszcze architektura, zabytki, urocze miejsca, o których można przeczytać w poważnych przewodnikach i na poważnych blogach z dobrymi zdjęciami.  

Kamienice obok Moving Station, dworca przerobionego na centrum kultury, swoją drogą architektonicznie też perełka