wtorek, 19 kwietnia 2016

Kieliszek, Śląsk i nóż - wita Jastrzębie i Racibórz.

    Po wyjeździe z niesamowitego Cieszyna wszystko mogło stać się rozczarowaniem, ale jeżeli nie ma się żadnych oczekiwań, prócz poznawania niepoznanego, to się tak nie stało; jedynym uczuciem, które towarzyszyło mi w Jastrzębiu-Zdrój było zmęczenie tym miastem. Potraktowałem je jedynie jako przystanek w drodze do Raciborza, ale wiedziony ciekawością postanowiłem spędzić w nim kilka godzin. Podejrzewam, że nie jest to jedyna smutna pozostałość na Śląsku po peerelowskim boomie górniczym, który z wioski wzniósł całkiem spore miasto. Nie odnalazłem się tam w ogóle, pierwsze zaskoczenie było w momencie wysiadania z autobusu, który mnie tam przywiózł – wysiadłem na całkiem sporym „dworcu” autobusowym, ale nie na tym, z którego miałem dotrzeć do Raciborza – to był rozrośnięty do mega rozmiarów przystanek dla autobusów miejskich i busów podmiejskich, a do dworca PKS, na którym musiałem się znaleźć było kilka kilometrów. Miałem nadzieję, że po drodze zbłądzę do czegokolwiek, co choć trochę przypomina centrum miasta, ale szczerze mówiąc nie wiem czy oprócz blokowisk istnieje tam coś jeszcze. Pustynia. Z blokowymi muralami sprzed 40 lat.
    Ale był jeden plus – tuż obok „dworca” było skupisko budek handlowych, gdzie sprzedawano majtki, zabawki i kwiaty, ale wśród tych bud były chyba trzy, w których sprzedawano, a jakże, alkohol – czyli to co lubię. W spokoju usiąść, obserwować autochtonów, słuchać rozmów, delektować się wolno upływającym czasem. Alkohol-Zdrój. I tam mi się przypomniał tekst wybazgrany
na którymś z dworców - "Gieksa podbyra chlyb gołębią".

   A w międzyczasie ślady radykalnego ostracyzmu społecznego. 

   Na koniec z ulgą wsiadam do autobusu na dworcu, który wydaje się być nieudaną podróbą naszego kieleckiego dworca PKS – okrągły, sporo schludniejszy ale jeszcze bardziej opustoszały. Racibórz też jest dość mocno nasiąknięty „śląskością”, ale zupełnie inaczej niż Jastrzębie. Nie przytłacza blokową zabudową, pozwala odpocząć, gdy zanurzam się w uliczki prowadzące w miejsca, w których niby nic nie ma, ale i tak fajnie jest się tam powłóczyć. Między blokami pojawiają się neoruiny, trudno dociec, czy to fantazja twórców osiedla, czy jakieś późniejsze innowacje.

Pomnik człowieka, który pyta wprost: "Co się, kurwa gapisz?"

XIX-wieczna kamienica z uroczymi mozaikami, które jednak okazują się być z 1974 roku
    Zwieńczeniem tego około-śląskiego tournee była wizyta w gliwickiej filii najlepszej wege-knajpy, jaką odkryłem w swoich wojażach krajowych, czyli „Złoty Osioł” z Katowic. Niebiosa w gębie. I koniec.

środa, 6 kwietnia 2016

Post andaluzyjski

   Dobre kilka dni temu skończył się post, ale nie zawsze to do nas dociera, że on w ogóle trwa, alkohol przekrada się przez wszelkie możliwe przeszkody, zapory i postanowienia.  A o tym, że funkcjonujemy wśród ludzi, którzy celebrują tenże post przed Wielką Nocą dowiadujemy się w prozaicznych sytuacjach – gdy chcemy się z kimś napić w czasie jego trwania , a on akurat odmawia z tegoż powodu (jak np. T.), albo gdy ktoś nie przychodzi na koncert punkowy, bo jest Wielki Piątek (jak kiedyś M.). Jest to dosyć ciekawe zagadnienie, bo nie jest tak oczywiste, gdy przywoła się inne przykłady z życia, np. postać młodego Morawieckiego, znanego bardziej jako wicepremier, który deklarował, że pości nie pijąc alkoholu przez 63 dni w czasie, w którym trwało Powstanie Warszawskie. No ładnie, ładnie, ja w ostatnich tygodniach tez miałem taką myśl, choć nieco łatwiejszą, bo zamarzyło mi się nie pić w czasie, w którym trwało powstanie w Kronsztadzie. No ale bolszewicki nałóg jest silniejszy, więc piłem…

    W trakcie wyprawy po soję czy soczewicę na bazar (lub jak mówią w Kielczech – na bazary) nabrałem niesamowitej ochoty na wizytę w jednym z moich ulubionych barów „Warna”, w celu spożycia sobotniego czy niedzielnego przedpołudniowego (!) piwa. Niestety, lub wręcz o zgrozo! - knajpa zamknięta… Byliście tam kiedyś? W sobotę lub niedzielę rano lub przed południem? Wcześniej to miejsce miało nazwę bodajże „Ararat”, miało też chyba inne nazwy i chyba różne oblicza narodowościowe, ale miało swoją niezwykłą specyfikę, może nieco inną niż  kiedyś „Zagłoba” na ul. Małej, ale naprawdę niepowtarzalną. Zawsze tam było kilka osób, ale to nie było tak, jak myślicie – raczej rzadko pili piwo, częściej siedzieli przy automatach lub przy barze gawędząc, podczas gdy ich żony sprzedawały rajstopy, biustonosze i wszelkie odmiany dresów. Zimą przychodzili sprzedawcy po gorącą kawę - widocznie była lepsza od tej sprzedawanej w budach na samych bazarach. Można też było kupić kanapki, taki fast food własnego wyrobu, czy też kilka dań na ciepło. Ale była też inna ważna rzecz, która przyciągała ludzi z bazarowego plemienia – kibel. Płatny po 1 zł od sztuki. I mam wrażenie, że właściciele knajpy na tym mieli największy biznes, właśnie na wydalaniu. Fajnie tak było posiedzieć sobie przy piwie w zupełnie innym świecie, dość mocno egzotycznym, poobserwować świat bułgarskich dandysów, te nerwowe zachowania w kolejce do ubikacji i wszelkie odmiany bazarowej mody. To były przemiłe chwile, nie wiem czy skończyły się na zawsze, czy to tylko zmiana wystroju, właściciela, nazwy czy czegoś tam jeszcze. Ale co tydzień sprawdzam to miejsce, czy już nie zaprasza na relaks ludzi zmęczonych handlem.

    W nieco zbliżonych klimatach jest jeszcze jedno miejsce na psychogeograficznej mapie miasta – nie za bardzo da się tam trafić celowo, bo skąd niby? Miejsce na tyłach osiedlowego kompleksu handlowo-usługowego, w zacienionej alejce, choć tuż obok firmowego sklepu z padliną. Gdy widzę to miejsce kojarzy mi się oczywiście z dość mocno kontrowersyjnym filmem surrealistów „Pies andaluzyjski” – ten przybytek nazywa się bowiem właśnie „Andaluzja”. Jedna z recenzji tego miejsca wydaje się być najbardziej szczera, ale trafna zarazem – „Mordownia osiedlowa ale 5 gwiazdek dostaje bo dobre balety tam bywają”. Poza tym pomyślcie, jak światowo może zabrzmieć osiedlowa opowieść: „A wiesz, ostatnie wakacje to w Andaluzji spędziłem…

    Natomiast jednym z najciekawszych koncertów ostatnich kilku lat (jeśli nie więcej) był występ tczewskiej kapeli APORIA w minimalistycznym wydaniu – w pokoju o powierzchni 20,5m2, w kameralnych warunkach dla 17 osób – jeszcze nigdy nie było takiej bliskiej relacji zespołu z publicznością. Prawdziwa wisienka na torcie Punxperymentu.