wtorek, 16 listopada 2010

WINO NA BACZNOŚĆ

Jak powinno się spożywać alkohol w święto narodowe? Z dosadną atencją oczywiście, ale to już poza samą techniką. Czy Jolanta Kwaśniewska w swoich podręcznikach savoir-vivre przewidziała takie sytuacje? Zapewne nie. Postanowiliśmy spróbować  wypracować kanon takiego zachowania i próba wyglądała tak:
- ogromnym wyzwaniem jest znalezienie sklepu otwartego wieczorem w dniu święta, 11 listopada nie sprzyja takim poszukiwaczom nowych formuł świątecznych. Udało się i wbrew pozorom nie była to sieciówka z zielonym płazem w logo. Tam jest kiepski wybór win.
- wypracowanie zasady odbywa się w nawiązaniu do tematyki święta: skoro jest to dzień pełen flag, to zestaw alkoholu powinien być dwukolorowy, biały i czerwony. Wino czerwone tym razem gruzińskie [o trudnej do zapamiętania nazwie], bowiem naród ów jest przyjacielem naszym. Białe wino powinno być czeskie, ale gdzie tu kupić taki smakołyk? Niech będzie włoskie, jest o tym przecież w hymnie.
- kolejność spożywania jest bardzo istotna, nie możemy wspierać księstwa Monako, dlatego czerwone wino wypijamy jako pierwsze, gdyż na fladze kolor czerwony umiejscowiony jest na dole. Wino ma ziemisty posmak, w sam raz by przypomnieć nam o ziemi ojczystej, na której stoimy popijając.  Przykrywamy go potem winem białym, o owocowym posmaku.
- nie wolno mieszać win ze sobą, ani nawet spożywać ich na przemian! Konsekwencją tego mogłoby być pojawienie się różowego koloru, do czego żaden patriota nie powinien się przyczynić.
- dla poprawienia nasycenia czerwieni i dodania choćby jednego rodzimego akcentu spożywamy wódkę Wiśniową Polską. To właśnie jest owa przysłowiowa wisienka na torcie, podkreślająca wyborny wieczór konsumpcji.
Nie obchodziłem natomiast w tym roku Dziadów, a to też ważne święto, zmarginalizowane niestety zupełnie. A przecież ma swoją tradycję, ślady w literaturze i wszystko, co potrzeba by nabrało patosu. No ale po co nam patos? Chodzi tylko o świętowanie, odbywa się wśród moich znajomych na sposób nowoczesny, zurbanizowany, gdy ludzie wychodzą z ciasnych betonowych bloków i wietrzą swoje dusze w tej porażającej scenerii. Kilka lat temu wyglądało to o wiele lepiej, trzaski pękających szklanych zniczy, dym z prawdziwej parafiny, wosk porozlewany na grobach… Inni też to robią:
„Zdarza się jeszcze, że przy grobach Romowie czasem spożywają alkohol. Dawniej tłumaczono to symbolicznym karmieniem, czy pojeniem duszy zmarłego. Nie mniej jednak obecnie robi się to przede wszystkim w domach, po powrocie z cmentarza, w wynajętych dla przybyłych gości salach restauracyjnych, itp. Jeżeli Romowie częstują się alkoholem na cmentarzu, to są to ilości symboliczne i nigdy nie robią tego dla zabawy. Są bowiem dwie możliwości, albo ktoś starszy i mocno zmarznięty potrzebuje się rozgrzać, albo właśnie dokonywany jest rytuał ochronny.”  „Obyczaj spożywania pokarmów i picia alkoholu wynika zdaniem A. Bartosza z wiary w fizyczną obecność zmarłych w grobach i tego, że w związku z tym odczuwają oni głód i pragnienie tak samo jak żywy człowiek. Stąd polewanie wódką grobów a nawet pozostawianie na nich zapalonych papierosów. „ [Agnieszka Kowarska - ŹRÓDŁO]

niedziela, 4 lipca 2010

Teatr „Miejski Dryf” przedstawia:

W sumie to nic nie przedstawia, pomyślałem tylko w czasie jednego z setów alkoholizujących w „miejskiej przestrzeni publicznej”, że gdybyśmy założyli teatr, specjalizujący się w przedstawieniach ulicznych, to moglibyśmy zgłaszać do Urzędu Miasta permanentne przedstawienia dydaktyczne o skutkach picia alkoholu. O degrengoladzie. O buncie i łamaniu prawa. O niepokorności. Przedstawienie wyglądałoby tak, jak niektóre sceny z filmów Woody Allena [a propos: jego ostatni film wymiata!]: siedzi kilku facetów, coś zajada, pije wino i tworzy słowotok trudny do zatrzymania. Gdyby podszedł patrol Straży Miejskiej lub policji bylibyśmy kryci przez działalność artystyczno-oświatową. Gdyby nas represjonowali, to byłoby to uderzenie w sztukę, w wolność wypowiedzi i takie tam pierdoły. Ale nie zrobimy pewnie takiego teatru. Tworzę za to ostatnio galerię korków po winach. Nadeszło lato, więc, jest czas na białe wino.
[galeria z kieszeni po Hasaparasie]
Spożywając alkohol w odpowiedni sposób można pojawiać się w wielu miejscach, gdzie toczy się kultura lub jej nibyodmiany, a dzięki jego obecności we krwi można jakoś zneutralizować jej ubóstwo. Dało się więc wytrzymać wśród tłumu trzeźwych na Hasarapasie i przy mizoginistycznych erupcjach Budynia z POGODNO [skądinąd całkiem niezły koncert, o wiele lepszy niż ten z Mundo], na różnych spędach publicznych, ale i na spotkaniu z Henrykiem Pająkiem. Nie wiecie kim jest ów pan? I bardzo dobrze. Nie zaglądajcie nawet do Wikipedii, to zbyt trywialne. Zawitałem tam kierowany podobnymi impulsami, które pchnęły mnie na [genialne w swej beznadziejności] seanse najgorszych filmów świata w „Moskwie”, podobnie jak idąc na koncert KUPY czy na drętwy wernisaż, na którym mogą dawać wino. Nie zawiodłem się, bo odkryłem tam zupełnie inny pokład kieleckiej kontrkultury. I nie było tam skinów, o dziwo, przy niezmierzonej, biblijnej wręcz wiedzy Pająka o Żydach wszelakich. Myślałem, że idę do zoo, do terrarium, a odkryłem niepojęty kosmos dyskusji o architekturze sakralnej i koronowaniu Chrystusa na króla Polski jako ogromnej bolączce politycznej. Po tym zdarzeniu muszę chyba zweryfikować swoje zdanie o kontrkulturze, która kwitnąć miała tylko muzycznie i na koncertach.

[kolekcja ulotna i wyrywkowa, maj-czerwiec 2010, jak na wybiegach mody. To się nosi, to się pije. Ale na niektórych zdjęciach odkrywam po fakcie ciekawe rzeczy, jak płonące Oko Bestii, albo Cień Demona…]

Starłem się ostatnio z dylematem, który sprowokowało Święto Kielc, kupiłem bowiem, przeciskając się przez masę ludzką, piwo niefiltrowane i niepasteryzowane z browaru „Koreb”, nalane do plastikowego kubeczka. Uciekłem z tej ulicy delektując się smacznym napojem i oddalałem się od centrum. Ale dopadło mnie pytanie: dokąd mogę dojść z tym piwem nie łamiąc prawa? W którym miejscu kończy się Święto Kielc? Czy na te dni na Sienkiewicza Lubawski zarządził odpust administracyjny? Czy zostanę ukarany? Wypiłem już przy IX Wieków i nie poznałem odpowiedzi na moje pytania.
A dla koneserów fajny materiał o alkoholach w PRL-u, w chujowej gazecie, ale za to sentymentalne i wzruszające. CZYTAJ

sobota, 12 czerwca 2010

"MROŻONA WÓDKA"

Tu upał rządzi, przygniata, spowalnia, nie daje żyć, a na witrynach sklepów spożywczych zachęcająca reklama: „MROŻONA WÓDKA”.  Nic o lodach, schłodzonych napojach, zimnym piwie, o mrożonych frytkach. I gdy się tak przechodzi obok tylu sklepów, a na każdym krzyczy do nas kartka, że jest „MROŻONA WÓDKA”, to czy można przejść obok tego obojętnie? Jest upał, skurwysyński upał, z którym przegrywamy i nic nie możemy na niego poradzić. A tam w zamrażarce leżą sobie butelki, obok pierogów, pizzy, warzyw na patelnię i lodów. Zmrożone. To jedyny napój, który po zmrożeniu nie zamarza i nie zmienia konsystencji z ciekłej na stałą. Jak tu się oprzeć? No więc pijemy...

wtorek, 4 maja 2010

Znowu byłem tu i tam...

    Piszę powoli i rozważnie, a to w związku z moją wizytą na koncercie zorganizowanym z okazji wydania drugiej wersji „Leksykonu muzycznego kielecczyzny”. Przeglądałem pierwszą wersję [z czerwoną okładką], na temat której pojawiło się sporo niezbyt pozytywnych komentarzy i po przejrzeniu tej poprawionej wersji  muszę przyznać, że nieco  ważnych lub wartościowych zespołów się w niej pojawiło. Nie wszystkie, nie ze wszystkich nurtów, nie z każdego okresu, ale autor tego wydawnictwa, czyli Paweł Solarz, popracował trochę nad zebraniem dodatkowych materiałów. Z tego co pamiętam to w poprawionej wersji pojawiły się przede wszystkim niektóre zespoły, w których grali: Grzesiek Degejda [czyli  onegdaj Dziobek] – Jakim Prawem, Trudy, Letko; Wojtek „Puzon” Wójcik – Himis, Pierwsza Diecezja Pancerna, Cre-Dance; pojawiło się też legendarne już Pere La Chaise. Ale tylko w książce.
    Sam koncert odbył się 29 kwietnia w WDK, sala wypełniona po brzegi, a średnia wieku widowni… pewnie pod 50-tkę. Oldskulowa załoga. W garniakach. Sztywni i wąsaci.To dla mnie pewien  fenomen, muszę przyznać, bo sporo ludzi przyszło na pewno po to, by zobaczyć zespoły ze swojej młodości, niektórzy tylko z zaproszenia czy też z kulturalnego obowiązku. Podejrzewam, że kilkadziesiąt osób przyszło przede wszystkim po to, by zobaczyć DEKRET, który nie zagrał [a w jakim składzie mieli grać? Nie wiem.], przy okazji zobaczyli np. występ zespołu ARIANIE [wspominam ich bez żadnych złośliwości ani podtekstu, hehehe] czy klezmerski, choć nie-tragiczny, występ Kasowskiego na podsumowanie. W czasie gdy zespoły grały, wyświetlane były fotografie tychże zespołów sprzed wielu, czasem bardzo wielu lat i to naprawdę warto było zobaczyć, czego dowodem niech będzie zdjęcie Jakim Prawem sprzed, jak sądzę, ponad 20 lat [a kto to taki półnagi? No?]. 
     Ale najciekawszym dla mnie momentem tego koncertu był występ zespołu Enola Gay – to kieleccy protoplaści zimnej fali i post punk’a. Grali w Kielcach w 1 połowie lat 80-tych i zostawili po sobie trochę za mało, jak na swoją ówczesną jakość. A w WDK zagrali akustycznie 3 kawałki, bez perkusji, ale z niezłym kopem jak na półwieczne postacie [z czego dwóch muzyków prezentowało się w glanach]. Nawet ostatnio ktoś dopytywał na jakimś forum, kto jest wykonawcą jednego z ich kawałków  - „Grzybobranie”, który też zresztą został przypomniany w WDK. Dla mnie smaczne bardzo mimo bezprądowości wykonania.
    W niedzielę można było obcenić bezciśnieniowy czyli rozluźniający koncert CAŁEJ GÓRY BARWINKÓW w pałacyku Zielińskiego, gdzie dla odmiany radośnie podskakiwały grupy 17-latków, a średnia wieku była niewiele wyższa. Przy okazji tego koncertu przypomniał mi się legendarny już koncert Lecha Janerki, chyba sprzed 6 lat, na trawniku w owym pałacyku, przerwany telefonem interwencyjnym z pobliskiego szpitala MSW. Ponieważ ta instytucja kulturalna zaczynała wtedy dopiero cykliczne plenerowe koncerty, „pewne osoby”, które próbowały skłonić innych do zabawy były strofowane przez działaczy kulturalnych i ochronę – „proszę nie dotykać innych”, „to nie jest Jarocin” i takie tam. Porą chłodną odbywają się tam natomiast drewniane imprezy wewnątrz pałacyku, gdzie są tak poustawiane krzesełka, że nie ma szans na żadną aktywność ruchową, a gdy nie-daj-boziu jest to koncert jazzowy nie można nawet zamienić słowa ze znajomymi, bo błyskawice i gromy ciskane są z różnych stron. Jedną z miłych aspektów plenerowych koncertów w pałacyku jest to, że stosunkowo łatwo wnieść tam alkohol, ale nie propaguję tego, bowiem od niedawna zacząłem rozpowszechniać ideę Kieleckiej Kultury Kontrkieliszka;-)
   [a poprzednio…  no coś się stało, jakieś zwarcie, poleciał jakiś bezpiecznik…  Pewnie zbyt obcesowo i instrumentalnie – czy raczej ilustracyjnie - potraktowałem hardkorową społeczność. Gderanie gerontów zawsze wkurzało młodzież.  A i dobrze w sumie, że wkurza. A oni/my i tak gderamy. A i rację ma Mateusz, że naturalnym parciem nowych pokoleń jest zniwelowanie wpływów tych poprzednich. A i rację mają ci, co nie oglądając się na gusta i guściki, opinie lub ich brak,  robią koncerty z taką muzyką, jaka im się podoba, budują taki [swój] wizerunek, jaki im się podoba i który w żadnym wypadku nie musi być poprawny, ale chyba jednocześnie muszą zdawać sobie sprawę, że nie istnieje uniwersalny obraz kontrkultury i samą muzyką i etykietowaniem jej nie utrwalą. Chyba. [Tak w razie czego przypomnę fundamentalne pytanie sprzed kilku dobrych lat, które tyczy się wszystkich aspirujących do czegokolwiek subkultur -  „(W) czy(m) punk jest lepszy od filatelisty?!” Na ewentualną odpowiedź z niecierpliwością oczekuję, bo ja też bym chciał ów dowód poznać]
    Natomiast najlepszym miejscem do swobodnych dyskusji wg mnie wciąż pozostaje TA STRONA, a proponowane koordynaty to np. X:4, Y:8 [bo jeszcze pusto tam jest].
    A co do Palahniuka, to jest to „nowa książka” w sensie, że jeszcze ciepła z księgarni. Niestety nie czytuję w oryginale, więc tłumaczenia są dla mnie nowością.

wtorek, 27 kwietnia 2010

WPIS USUNIĘTY

W związku z naruszeniem regulaminu serwisu dot. ograniczeń dotyczących zawartości bloga wpis został usunięty. Jeżeli nie pojawi się komunikat ostrzegający o dostępie tylko osób dorosłych lub blog zostanie ponownie oflagowany, konto Google może zostać zablokowane. Administrator serwisu.

niedziela, 25 kwietnia 2010

KONCERTOWE 5-CIO LECIE NONSAKRUM

    „Kiedy jesteś gdzieś z pijakiem, możesz zauważyć, jak pijak napełnia twój kieliszek, żeby móc opróżnić swój. Dopóki pijesz, picie jest w porządku. Dwoje to jest towarzystwo. Picie jest zabawne. Jeżeli stoi przed wami butelka, to nawet jeżeli twój kieliszek nie jest jeszcze pusty, pijak doleje trochę do twojego kieliszka, zanim napełni swój.” Co to ma wspólnego z koncertem hardcore’wym? Nic. No, może trochę. To cytat z nowej książki Chucka Palahniuka „Niewidzialne potwory” i jeżeli w muzyce pewne rzeczy są osiągnięte w skrajnej formie, jak robi to np. NONSAKRUM, to w literaturze robi to tenże autor. A może jeszcze to, że zastanawia mnie czasem, co ci hardkorowcy w czapkach z daszkiem wiedzą o hardkorze koncertowym…  tym pijackim… Czy gdyby przed koncertem musieli wytrąbić wódkę z gwinta, też byliby tacy hardzi? Gdyby próbowali, jak G. i B.,  podjebać patrol policji do ich przełożonego za niezatrzymanie ich za picie w miejscu publicznym, czy też byliby tacy pozytywni? Gdyby wypalili 40 fajek od rana, też byliby tacy skoczni? Gdyby od 20 czy 25 lat chodzili na koncerty i cały ten zgiełk, szum, hałas i stukot obijał się o wnętrze czaszki jak bokserowi przez wszystkie walki na ringu, to wciąż byli by tacy tru? A po tym wszystkim trzeba spędzić ten koncert z piwem w ręku, bronić szklanki z tym drogocennym płynem przed rozszalałą skaczącą zgrają i wysłuchać tej ściany dźwięku kiwając głową i chłonąc każdym kawałkiem skóry, każdym włosem i każdym kawałkiem ubrania ten gęsty papierosowy dym tunelowy. Czy po tym wszystkim da się delektować muzyką? No da się, to w końcu kardkor bez dresów.
    Ale z drugiej strony, po nie tak krótkim wcale zniesmaczeniu tym dresowo-gimnastycznym spektaklem, pomyślałem, że ten nieco ”obciachowy” imidż [no nie miałem aparatu akurat!] może być w prostej linii kontynuacją punk rockowej stylistyki szokowania. Dresy adidasa, białe buty do czarnych spodni z białym paskiem [i oczywiście „Vegan”] i koszulką w spodniach, rozkroki sceniczne, grzywki zaczesane, taneczna choreografia i harcerskie zabawy grupowe to wszystko nie pasowało mi do tej muzyki, ale potem ten przebłysk – to wciąż jest punk rock chyba. Może są pozytywni, są strajtedżami, mają zamerykanizowane myślenie muzyczne, ale skoro mnie przez chwilę zniesmaczyli to punk żyje [może i gnije lub mutuje, ale żyje].
    Aha, ten koncert to było 5-cio lecie NONSAKRUM w „Tunelu”, 23 kwietnia 2010. Za 5 złotych kupa niezłej muzyki z metalcore’wych klimatów – SOMA PROCESS, RISE i NONSAKRUM. Pierwsza kapela miażdżąca i dołująca niskimi tonami. Druga gorzej w odbiorze dla mnie [bo te szczególiki muzyczne, niuanse, nutki…] ale zabawowo publiczność ich doceniła. A NONSAKRUM kolejny raz na dwa wokale mi daje się odczuć jako czołg dźwiękowy, który przejeżdża bez oporów przez okopy I Wojny Światowej i nie ma go jak zatrzymać. I „ten popierdolony perkusista”, jak ktoś określił na pewnym forum. Muzyka bez zbędnych wstawek, ozdobników, bez litości i ograniczeń. I tyle. Tego samego wieczoru zagrały KOMETY we „Wspaku” dla 40 osób i PSYCHOCUKIER w „Mehehe”. Coś się dzieje.

środa, 31 marca 2010

KONCERTOWY MARZEC

Koncertowy marzec w Kielcach był nawet sympatyczny, działo się to i owo, każdy mógł znaleźć coś dla siebie, spędzić zimowe czy wiosenne wieczory sącząc alkohole przeróżne przy dźwiękach muzyki na żywo, albo i sączyć samą muzykę na trzeźwo. Zaczęło się średnio, gdy 6 marca wiedziony kłamliwym przeczuciem zajrzałem na koncert kapeli RAJD MASZYN do „Mehehe”. 
Nazwa sugeruje odrobinę industrial, prędkość, zgrzyt, hałas, a to było zaledwie średnie jakieś niby indie-rockowe pogrywanie. No nie przekonało mnie, ani nie zapadło w pamięć. Bardziej liczyłem na inny koncert w tej knajpie, a mianowicie PSYCHOCUKIER, ale się niestety nie odbył. Za to w „Tunelu” były dwa koncerty, na które można lub [jak w drugim przypadku] warto było przyjść. 20 marca zagrali: EFEDRYNA [Szydłowiec], NA ZEWNĄTRZ [Lipsko] i ANTI DREAD [Szczecin] i było dziwnie. Wbrew pozorom za najciekawszy uważam koncert EFEDRYNY, choć był to ich pierwszy koncert pod tą nazwą, onegdaj niektórzy z nich grali np.  jako PRÓBA SAMOBÓJSTWA. 
Muzycznie bez napinki, chyba można to nazwać hcpunk, inaczej niż NA ZEWNĄTRZ, którzy są kapelą punkową z misją, a ich kawałki po kolei można było odgadywać o czym będą, tak było to standardowe [w negatywnym znaczeniu] muzycznie i tekstowo. Kanon. 
A gwiazdy wieczoru czyli ANTI DREAD niby widziałem kiedyś, jak grali to z ANALOGS, ale to był koncert na dole tej knajpy i w sumie ani ich wtedy nie widziałem, ani nie słyszałem w tamtej tragicznej akustyce. A teraz miałem niestety okazję: nudno i bez smaku. Grali tak jak wygląda 4/5 kapeli czyli nijako. Cały koncert zwyczajowo ocenić można pod kątem towarzyskich pogadanek i spożytych trunków na dostatecznie. 
Ale za to 27 marca odbył się koncert z wykopem: BURIAL FOR THE LIVING jako kieleccy gospodarze plus górale z COPYPASTE [Limanowa] i DOUBLE GAME [Nowy Sącz]. BFTL na rozpoczęcie zagrali zaledwie kilka kawałków i zniknęli z jakimiś kłopotami  - widziałem ich po raz drugi i muszę przyznać, że zrobili ogromny krok do przodu. Po występie gości zagrali jeszcze raz, na zwieńczenie koncertu i niemal wyrwali mi serce, rozjechali i zadeptali. Jest w tym młodzieńcza moc, która jeszcze sporo może namieszać. 
Dwóch pozostałych kapel nie sposób było przeoczyć, było głośno i do przodu, aczkolwiek miałem wrażenie, że DG czerpiąc zbyt wiele z klasyki metalu nużyli w wielu momentach, ogólnie zaś napisać można o tym prosto: metalcore, czyli bez sentymentów i głupawych melodyjek. Warto było. 
Jedynym minusem imprezy było przebywanie tam razem z kinderskinami, czyli grzecznymi chłopczykami z ONR [„narodowcy, nie naziści” – to cytat z nich], a co najgorsze ludzie, którzy byli na tym koncercie w sporej części nie zdawali sobie sprawy, że są to skini, a ci którzy wiedzieli bagatelizowali tą młodzieżową pozę tych chłopców. Gorzej gdy ich wysokobiałkowa dieta zacznie rozsadzać im mózgi, co będą próbowali wyartykułować na kimś pięściami, co ten gatunek miewa symptomatycznie, niestety.
Było jeszcze koncert KSU we „Wspaku”, ale kto by słuchał tych wielokrotnie odgrzewanych, kiepsko przyprawionych kotletów? Był i HEY, ale dawno straciłem do nich przekonanie o autentyczności i sile energii, którą mieli kiedyś, i STRACHY NA LACHY, które gdyby próbować przypisać im jakiś smak, na plakacie reklamującym powinni mieć napisane „Uwaga! Mdłe”. Więc tego nie konsumowałem. Zaczyna się za to kwiecień.
[doznania sponsorowały piwa zwyczajne i najbardziej wiśniowa z wiśniowych wódek czyli "Soplica wiśniowa"]

niedziela, 7 lutego 2010

ASUS który się piwa nie boi

O Boski Czarny Asusie! Jesteś moim wspaniałym i cierpliwym towarzyszem, aż mnie to zaskoczyło, bo gdy wylałem na ciebie wczoraj pół butelki piwa myślałem, że obrazisz się na mnie i nie będziesz znosił moich fanaberii. Ale gdy ponownie cię uruchomiłem i zadziałałeś to jest to dowód, że dokonałem doskonałego wyboru kupując cię. Gdy piwo rozlewało się po klawiaturze, gdy zgasł ekran, gdy wylewałem ten trunek z jego zakamarków, gdy wąchałem laptopa zaniepokojony, że mogło pojawić się jakieś zwarcie [czułem tylko zapach piwa, na szczęście] wiedziałem, że to próba, która pokaże, czy jesteśmy do siebie dobrze dobrani. Od dzisiaj będę w takim razie stawiał na tobie talerze ze śniadaniem, obiadem i kolacją i nie będę się obawiał zachlapania zupą. Albo wręcz będę wysypywał orzeszki w zagłębienie między klawiaturą i ekranem, kanapki zaś będę układał z lewej strony, obok touchpadu i już nie będę musiał używać dzięki temu talerzy. Jeszcze nie wiem w którym miejscu będę stawiał kieliszek, ale znajdzie on swoje honorowe miejsce na czarnej powierzchni tego wspaniałego laptopa. Od dzisiaj kawa zawsze będzie stygnąć na w kubku stojącym na twojej klawiaturze, nigdy nie odsunę jej dalej niż na 20 centymetrów. Będę się golił przeglądając się w twoim zgaszonym, czarnym ekranie. Jeżeli zacznę używać kremów, to zawsze się znajdzie dla nich miejsce na tej części, gdzie jest klawiatura numeryczna. I zawsze gdy będę cię włączał, mój Boski Czarny Asusie, i nie będę miał przy sobie otwartego piwa, to będę miał wyrzuty sumienia, bo wiem, że ty też chcesz się napić, wsączyć w swoje układy scalone, drukowane ścieżki, w RAM, w dysk, w baterię, w płytę główną ten wspaniały trunek, tak jak zrobiłeś to wczoraj. Jak sądzę, to smakowało, bo działasz w końcu bez zarzutów, nawet nie wiem czy nie jesteś szybszy… No to cyk!

piątek, 29 stycznia 2010

PORADNIK MIEJSKIEGO DRYFU. CZĘŚĆ ZIMOWA.

Podczytując antologię surrealizmu Adama Ważyka znalazłem tam kilka inspirujących rzeczy, dużo można by się zresztą rozpisywać na ten temat, ale ten nurt spłodził tyle lub raczej otworzył tak wiele drzwi czy okien do nieopisanych lub ciekawych przestrzeni, że do dziś jest świeżą i żywą myślą. Nie o tym jednak, nie o tym. To z ich chaotycznej kontemplacji przestrzeni miasta zrodziła się psychogeografia [którą potem rozwinęli do o wiele wyższej rangi lettryści i sytuacjoniści], a skoro publikowali podręczniki pisania [czy też raczej tworzenia] wierszy, instrukcje obsługi malarstwa i inne rady dotyczące przeżywania życia w zgodzie z surrealistyczną dyscypliną, to przyszedł mi do głowy [a może to raczej Toporowi? Jak przewodnik po kawiarniach, knajpach i winiarniach, w których spędził pół życia] pomysł na pewien szkic. Albo na poradnik dla tych którzy chcą napisać powieść podróżniczą o zacięciu społecznym, jedno i drugie zresztą miałoby taki tytuł:

PORADNIK MIEJSKIEGO DRYFU. CZĘŚĆ ZIMOWA.

Jak zacząć dzień w tak nieprzyjazną porę roku? Niewiele jest możliwości, może to być np. stacja benzynowa, do której dowiezie nas jeden z pierwszych porannych autobusów, a tam, jeszcze przed otwarciem sklepów z chlebem, serem i wędlinami, możemy kupić ciepłą kawę. Nie, to pomyłka, chodziło oczywiście o piwo lub ćwiartkę. Rozglądanie się po zmarzniętym świecie przez szybę sklepu na stacji potęguje depresję, ale jest przecież pomysł na następny krok. W kiblu na tej samej stacji wypijamy poranną dawkę alkoholu i zaczynamy dryf. Prosimy o słomkę, którą być może dodają do kawy w styropianowych kubkach, wsiadamy w kolejny autobus i sączymy piwo przez słomkę, żeby nie denerwować kierowcy i pierwszych współpasażerów [oczywiście otwieramy puszkę z charakterystycznym, głośnym chrząknięciem czy kaszlem. W zimę to nie powinno dziwić]. Jest ciepło i spokojnie przez jakiś czas.
Jeżeli to jest niedziela mamy dwie dodatkowe opcje, ale jest to jedyny taki wyjątkowy dzień w tygodniu. Pierwszą, ciekawszą, ale bardziej krótkotrwałą jest wizyta w „Tunelu”, gdzie możemy przez chwilę się ogrzać, zamykają go najprawdopodobniej dopiero około 6 rano, niestety nikt, kto wychodził o tej porze, zazwyczaj tego nie pamięta. Można przy okazji obudzić bywalców śpiących na stołach, wypić kilka łyków piwa ze szklanek stojących na stołach i wysłuchać zmęczonych opowieści w stylu „Stary, ale się wczoraj działo…” [i może te opowieści z „Tunelu” będą najważniejsze z tej całej wędrówki]. Druga opcja niedzielna to wizyta w kościele, który nocami udostępnia jedynie przedsionki bez ławek. To bardziej ryzykowny wybór, wbrew pozorom, grozi to bowiem linczem wzrokowym, jeżeli trafimy na poranne roraty. I wcale nie jest tam wiele cieplej, choć to też niezłe miejsce na obserwacje, można więc zajrzeć do Katedry, św. Wojciecha czy św. Trójcy, jeżeli skierowaliśmy kroki do centrum, albo gdy właśnie zostaliśmy wyproszeni z „Tunelu” i nie za bardzo wiemy co ze sobą zrobić.
Te kroki pozwalają nam przetrwać do godziny, gdy zaczynają być otwierane normalne sklepy, a nie te, w których wymiana dokonuje się przez małe okienko w trybie nocnym. Jeżeli mamy zaprzyjaźniony taki sklep, to i piwo uda się wypić w środku; ja się zawsze głupio czuję jako ten intruz, który przerywa delektowanie się piwem czy winem w sklepie wypełnionym familijną atmosferą. Jest kilka takich rodzinnych czy też plemiennych sklepów w naszym mieście, zawsze ktoś w nich jest, zawsze się rozmawia, prawie zawsze się pije, ukrywając to przed przypadkowymi klientami.
[Ćwiartka cytrynówki lubelskiej w zimowym o[u]kryciu czyli „poczęstuj mnie z rękawiczki"]

Około 7 rano całe miasto na nas czeka. „Żabki” na co drugiej ulicy, „Groszki”, „Bociany”, a i „Biedronki”, w których jest nawet miejsce, gdzie można usiąść. Wędrować do galerii handlowej? Niesmaczne. O 7.30 otwierają Urząd Miejski, też jest gdzie usiąść, jak się dobrze poszuka to i kibel otwarty się znajdzie. Ileż żywych rozmów można tam podsłuchać, dowiedzieć się o bulwersujących sprawach, nierozwiązanych aferach, bolesnych problemach.
Jak chodziłem do szkoły dobrym sposobem na spędzenie dnia, w którym nie poszło się na lekcje, była wizyta w kinie. Ale płacić za tą nudę, za oglądanie tego, jak inni w nierealistyczny sposób przeżywają swoje przerysowane życie? Nie, nie. Około 9 już można  usiąść wygodnie w „Zagłobie” i tam wysłuchać o prawdziwym życiu, podziwiać porozwieszane po ścianach dzieła sztuki autorstwa lokalnych twórców, przeczytać świeżą prasę i ukoić swój egzystencjalny niepokój sielankową atmosferą. Poprawić drugim piwem. Za trzy piwa mamy dopiero najtańszy bilet do kina. Piwo możemy wypić w innym miejscu, np. w pijalni na Zagórskiej [która nie ma nazwy, chyba, że nazywa się „Zapraszamy”, jak te metalowe litery na oknach], w okrąglaku naprzeciwko dworca PKS, w „Kaszanie” za torami. W każdym z tych miejsc warto posiedzieć, posłuchać, pooglądać. Nie ma zaś sensu kierować się do centrum handlowego. To pustynia, ileż można nakręcić remake’ów „Galerianek”, obserwować przewijającą się tam nienasyconą młodzież; to rykowisko nienajedzonych zwierząt, pełne stadnych grup oślepionych rują zakupów. Może tylko spotęgować pustkę duszy, napompować alienację i podsycić depresję. Odradzam przyszłym pisarzom.

Zanim będzie południe warto zjeść ciepłą zupę. Zupa w ciężkich warunkach jest najlepsza i najtańsza. Za 3 zł poprawia się funkcjonowanie całego organizmu, bo dotąd alkoholem poprawialiśmy funkcjonowanie duszy. Coraz mniej jest takich miejsc, ale bary „Turystyczny” i „Jaś i Małgosia” wciąż mają w sobie ten niemożliwy do zastąpienia urok i klimat. Podobnie jak bary „Jagienka” czy bary na Głowackiego, Warszawskiej, Złotej czy Panoramicznej. I klientelę, która w sam raz nadaje się jako tło, a może i jako drugoplanowi bohaterowie do beletrystyki, którą planujemy kiedyś napisać. Dla próbującego odnaleźć jakiś nośny społecznie temat taka wędrówka to obowiązek. Był swego czasu całkiem niezły dziennikarz w Kielcach [obecnie robi w podobnej branży chałturę, ale dla dużej kieleckiej korporacji], który najlepsze materiały wyławiał sącząc uchem rozmowy w czasie sączenia alkoholu, wiodąc rozmowy i poznając ludzi w trakcie podobnych wędrówek i w zbieżnych miejscach. To, że zakończył karierę na spotkaniach AA tylko uwiarygodnia jego historię. Przestał pić i przestał robić karierę. To przestroga.

Jeżeli rzeczywiście ktoś chciałby pokusić się o wydobycie z tej glutowatej rzeczywistości jakiejś namiętnej, ciekawej historii, to skąd ma ją zaczerpnąć jak nie z takich miejsc? Sąsiedzi są nudni i patologiczni, jednakowi wszyscy w swej serialowej pasji, albo w wieczornych kłótniach i hałasach; znajomi zajęci pracą, wiecznie zmęczeni, z jakimiś dziwnymi zainteresowaniami bez pasji, które służą raczej do podtrzymania rozmowy w pracy niż zniwelowaniu nudy, nieznajomi poznani w klubach tanecznych agresywni i nieszczerzy, a prawdziwe życie kwitnie tylko przed południem. Najciekawsze postacie, pierwowzory naszych przyszłych literackich bohaterów nie pracują, albo robia to tak, że mają czas na przedpołudniowe miejskie wędrówki. Tak jak znana nam kielecka postać „Filozof” zwany czasem „Reżyserem” – o ileż był ciekawszą postacią gdy nie pracował!

Nie ma sensu opisywać tego, co zrobić ze sobą wieczorem i gdzie skierować swoje kroki, to jest banalnie proste, ale gdyby komuś nie starczyło wyobraźni, odwagi lub instynktu to gazety i pseudokulturalne portale mają dziesiątki nudnych podpowiedzi w stylu „Nie wymyślaj sobie rozrywek, my już wymyśliliśmy je za ciebie”. To zresztą przyczynek do antropologii miasta a nie analizy jego biznesowo-rozrywkowego charakteru. To nie jest też przewodnik, to zbiór sugestii jak przetrwać klika godzin, a miejsca, ludzie i sytuacje, które się zobaczy w międzyczasie powinny znaleźć się na liście zdarzeń wyłącznie za pomocą przypadku i swobodnego dryfowania po zakamarkach miasta.
[Nasza ulubiona miejscówka, czyli jedyna prawdziwa artystyczna knajpa w Kielcach]

piątek, 8 stycznia 2010

Na rubieży Unii Europejskiej

Znalazłem się na kilka tygodni służbowo na krańcu Unii Europejskiej. Ona przecież kończy się w naszym kraju. I ja tam byłem. To dziwne uczucie, ale nie dlatego, że za kilka kilometrów jest granica z Ukrainą, tylko dlatego, że ten świat jest jednak trochę inny… Wjazd w tamte tereny jeszcze przed opadami śniegu przywoływał skojarzenia z rubieżą obronną tej potęgi jaką jest Unia, bowiem wzdłuż dróg rozdzielających bezkresne pola ciągnęły się mury obronne, czasem długości kilkuset metrów, zbudowane z… buraków cukrowych.

Od czasu do czasu pojawiały się przy drogach bunkry ze słomy.

Z podobną częstotliwością pojawiają się patrole Straży Granicznej sprawdzające przejeżdżające samochody – ponoć nie ma tygodnia, by nie złapali kogoś, kto próbował wkroczyć do naszej Wielkiej Unii przez zieloną granicę. Strażnice SG są tam co 20 kilometrów a ich wyposażenie przypomina ponoć efektowne wynalazki z hollywódzkich wybuchowych filmów.

Tam zanika zasięg nadajników polskich telefonii komórkowych, z zaskoczenia natomiast telefon znajduje się w zasięgu ukraińskiej sieci komórkowej i nieopatrznie odebrane połączenie kosztuje 5 zł za minutę rozmowy…
Ale zupełnie inaczej patrzy się na tą pustkę i wieczorną ciemność nieprzeniknioną, gdy zna się trochę prozy napisanej przez Stasiuka i choćby po obejrzeniu bardzo dobrego filmu „Wino truskawkowe” wg jego „Opowieści galicyjskich”. Film dobrze oddający wg mnie jego „niespieszne pisarstwo”, z tym nietypowym rytmem opowieści. Potem dla sprawdzenia jak tam ma się inny film wg jego prozy obejrzałem po raz pierwszy kiepską ekranizację „Białego kruka” czyli film „Gnoje”. Ten nieszczęsny dosyć film jest chyba przejawem zagubienia pierwszej połowy lat 90-tych, gdzie rządzi ciężkostrawny rozdźwięk między formą i treścią. Jedyne co w nim mnie ucieszyło to epizodyczna rola samego Stasiuka jako bazarowego alfonsa. Ach, jeszcze jego nowa książka „Taksim”, jako świąteczno-urodzinowy deser, pochłonięty przeze mnie jak zwykle w pociągu relacji Kielce-Wrocław… Ten smak długo drażni moje literackie podniebienie w przyjemny, choć tym razem lekko przygnębiający sposób. W międzyczasie podczytywałem jeszcze książkę M. Foucault „Ja, Piotr Riviere, skorom już zaszlachtował moją matkę, moją siostrę i brata mojego…” o nietypowym przypadku XIX-wiecznego matkobójcy [w kategorii szaleństwa, psychiatrii i kryminologii], specjalnie zabraną w to ponure miejsce. W sam raz lektura na to odludzie i to wszystko było jak składniki nietypowego drinku. I po tym też, jak i po zapowiedziach, po zachwycie nad „Weselem”, bardzo niecierpliwie oczekiwałem na obejrzenie filmu Smarzowskiego „Dom zły”. Po tym pobycie na odludziu, spodziewałem się bowiem sam-nie-wiem-czego. Zwabiła mnie na niego też zaanonsowana atmosfera pustkowia w tym filmie [oprócz tego wszystkiego co miało w nim być i czego się zresztą doczekałem] ale pokazał mi się jednak inaczej. To nie był zresztą „fajny” film; gdy wychodziłem z kina taki zresztą komentarz usłyszałem od kogoś z widzów: „myślałam, że nas zabierzesz na jakiś fajny film…”. Ta filmowa perełka może być traktowana jako alkoholowo-polityczna fikcja, bo plan filmu po prostu jest zalany wódką, ale film zgniata. Oglądana w zimowe dni pogrąża jeszcze bardziej w zimowej depresji i podjudza by szybko wypić wódkę, bo co by innego.
Tam, na dalekiej Lubelszczyźnie [czy może raczej Zamojszczyźnie] gdy w ciągu dnia widuje się zaledwie kilka osób, to dziwne uczucie dla mnie, przyzwyczajonego do dźwięków, ludzi, miasta. Cisza przytłacza. W nocy przygniata ciemność i czarna pustka.

Tamtejszy ksiądz proboszcz, którego parafia obejmuje kilka wiosek, nękany jest przez tajemniczego dręczyciela krótkimi sygnałami telefonicznymi zarówno na komórkę, jak i na telefon stacjonarny. Parafia ma tylko około 600 wiernych w tych kilku wioskach [tyle, ile spory wieżowiec na którymkolwiek osiedlu], co przy ujemnym przyroście naturalnym sprawia, że nie istnieje tam funkcja wikarego, a za kilka lub kilkanaście lat może przestać istnieć jak po kolei PGR-y, szkoły, sklepy… Po opadach śniegu GPS kieruje samochód na drogi, których nie widać, bo pod warstwą nawianego śniegu przestają istnieć na nieokreślony czas. W cięższych zimach do niektórych osad żywność dostarcza Straż Graniczna na skuterach śnieżnych. Ale w tamtym pustkowiu w wielu miejscach można za to się natknąć na bardzo urokliwe cerkwie po-grekokatolickie jak np. ta w Chłopiatyniu

A tamtejsze cmentarze grożą wizją nadchodzącej „nocy żywych trupów”

Wyprawę przy zdrowych zmysłach podtrzymywał Polmos lubelski, bo w tamtejszych sklepach nie ma chyba wódek innego pochodzenia, nie zauważyłem przynajmniej. Byłem w dwóch sklepach co prawda, jednych z niewielu na tym odcinku, które są od siebie oddalone o kilka kilometrów… W różnych konfiguracjach były to więc: Żołądkowa Gorzka, Żołądkowa z Miętą, Żołądkowa z Miodem, Żołądkowa Czysta. W dalszych sklepach [czyli bliżej centrum Europy] smakowite wynalazki z tegoż Polmosu czyli „Cytrynówka” [istne mistrzostwo!], „Malinówka”, „Miodówka”, „Żurawinówka” i inne orbitujące w 36% smaku. Piwo natomiast w ujemnych temperaturach się po prostu nie sprawdza, ale rządzi lubelski browar „Perła”. I okazjonalnie plastikowe ukraińskie