niedziela, 4 grudnia 2016

Ostro-turystyka

    To dla mnie samego było niezrozumiałą perwersją, by pojechać na wycieczkę do Ostrowca Świętokrzyskiego, ale zrobiłem to onegdaj. Mogłoby to być kiedykolwiek, zdarzyło się już jakiś czas temu, ale gdy czuję tą niedawną jeszcze, nietypową, dość słoneczną pogodę listopadową, to mogłoby być naprawdę kiedykolwiek, jesienią, wiosną, latem, bo to miasto to nie ma w sobie nic, co zmieniałoby jego oblicze w trakcie zmian pogody. 
 
Bar przydworcowy. Naprawdę wiele robią by zniechęcić do picia

    Skąd bierze się pomysł wyjazdu do takiego miejsca? Z dnia poprzedniego oczywiście – piłem kilka dni pod rząd i któregoś wieczora stwierdziłem, że muszę odpocząć od Kielc i tutejszych pokus, więc pojadę donikąd, choćby do Ostrowca. Wsiadłem więc skacowany, zmęczony, a najprawdopodobniej wciąż pijany, do typowego porannego pekaesu i wyjechałem z Kielc, z jakąś książką w plecaku i wiarą, że uda mi się wrócić. Dopiero gdy wysiadłem przed dworcem ostrowieckim dopadł mnie lęk i zwątpienie – „Co ja tu kurwa robię?”.
 
Walcownia. Foto niestety ukradzione z netu
    Byłem wcześniej w tym mieście i to wielokrotnie, ale chyba oprócz koncertów czy zdarzeń innych, no i oczywiście wizyt służbowych to nigdy nie poświęciłem choćby godziny na zwiedzanie, lub nawet  – swobodną włóczęgę po ulicach. Byłem także w ostrowieckiej hucie, pięknym pomniku przemysłowo-industrialnym, wspaniałym, klimatycznym monumencie, gdzie podziwiałem np. walcownię, halę, która miała długość prawie 1,5 kilometra! No i tam było co oglądać, o tak… A teraz – wychodzę z dworca i myślę jak zapić ten lęk przed miastem, w którym niczego przecież nie szukam. Pogoda sprzyjała, więc skręcałem w przypadkowe uliczki, rozglądając się instynktownie i szukając miejsca, w którym podadzą mi piwo. Ten instynkt zawiódł mnie w końcu na rynek, który po pierwszej konfrontacji wizualnej postawił między nami niewidzialny mur, ale to tam trafiłem do celu, do baru, który mógłby się nazywać na przykład „U Ryśka”, ale chyba nazywał się w rzeczywistości „Pod Beczką” czy jakoś tak. Smutny lokal z czterema stolikami, tanie piwo i wódka, podobni przegrani jak ja, którzy o 10 przed południem bez słowa nad szklanką piwa kontemplują ten zwiastun końca świata nazywany rynkiem w Ostrowcu. Dramat. 
 
Spotkani ludzie w parku


    Trafiłem do parku, bo gdy zwiedziłem w zbyt szybkim tempie centrum tego miasta, nie miałem ani jak stamtąd uciec, ani co ze sobą zrobić. W parku wysączyłem co nieco alkoholu delektując się książką i słońcem, by potem z ulgą w duszy udać się na powrotny pekaes, podziwiając po drodze okoliczne streetarty. Natknąłem się jeszcze na fastfoodową budę, gdzie znalazłem doskonałe w swej prostocie danie: wegeburger za 3,50 pln, taki najprostszy, z serem, surówkami i niedobrym sosem majonezowym, ale ta cena i okoliczności sprawiły, że o wiele bardziej mnie ucieszyło to znalezisko, niż fakt, że podobnie jak w „dużych miastach” można kupić w Kielcach wypasione wegeburgery za 17 zł, takie „ą” i „ę”. 
Mała architektura dworcowa
Flora dworcowa
    Potem jeszcze krótka delektacja ostrowieckim dworcem i niesamowite szczęście w momencie wsiadania do autobusu. Długo tego nie powtórzę.

niedziela, 18 września 2016

Tyśmienica, tyś mię tam zwabiła!

    Co zrobić gdy wszyscy znajomi wyjechali na pielgrzymkę do Częstochowy i dopadła cię melancholia? To proste, trzeba jechać na jakiś fajny, kameralny festiwal punkowy i takoż uczyniłem w tym roku – wszyscy jechali pociągami w przeciwnym kierunku, a my dzielnie zbliżaliśmy się na lubelskie ostępy, tam gdzie żadna komunikacja publiczna nie odważa się dojechać. Aż do tego roku nikt nie wiedział, gdzie jest Tyśmienca, ani, że w ogóle istnieje takie miejsce, ale geografia potrafi nas wciąż zaskoczyć.
    Podróż była dwuetapowa, przesiadaliśmy się w Lublinie na dworcu PKP – sam nie wiem jak to możliwe, ale byłem tam pierwszy raz w życiu, zawsze witałem i żegnałem się z tym miastem na dworcu autobusowym, a tu nagle się okazało, że istnieje coś takiego jak Lublin B i tam właśnie jest dworzec kolejowy. Czułem się tam niemal tak, jakbym wysiadł w Chmielniku, tak jest tam małomiasteczkowo.
    Z lokalnego już pociągu trzeba wysiąść na przystanku Gródek, łatwo to poznać, bo tam właśnie wysypują się na niby-peron pijane punki.
    Całkiem niedaleko od tego kolejowego przystanku jest sklep, gdzie dokonujemy drobnych zakupów i socjalizujemy się z miejscowymi, którzy są szczerze zdziwieni, że pojawili się tu jacyś obcy, a na dodatek Turyści (!). Dobrze wszak, że fest zaczynał się w piątek, a nie w środę, bo w środy i w niedziele ten sklep, który odwiedzających witał długą, powiewną firanką w drzwiach, spełniającą zapewne rolę moskitiery, jest po prostu zamknięty, co smuci najbardziej w niedzielę, gdy wraca się do cywilizacji i nie ma się już ze sobą niczego do jedzenia i picia (jak widać tam właśnie jest niedzielny poligon Handlowej Dobrej Zmiany).
    Po opuszczeniu zabudowań pojawia się bardzo istotne miejsce – zakręt w las, którym prowadzi droga w kierunku festiwalu, na oko ze 3 kilometry w żywej dziczy. Zdjęcie jako punkt orientacyjny publikuję dla przyszłych pokoleń wybierających się na ten zajebisty fest.
    Po wyjściu z lasu, jako punki niezłomne, objawia nam się obraz sprzed bitwy – nie ma jeszcze nic oprócz sceny, tylko ściernisko, sad i bojowe koguty, które później okażą się prawdziwą poranną zmorą dla zmęczonych nocnymi koncertami festiwalowiczów.
    W międzyczasie wysłuchaliśmy przeraźliwych opowieści jakież to dzikie zwierzęta czają się w lasach, ale potem, gdy poszliśmy do sklepu w Tyśmienicy, mijając chlewnie obfite w zapachy i odgłosy, znaleźliśmy gazetkę ścienną miejscowego koła łowieckiego i od razu nam ulżyło:
Szanowni członkowie koła łowieckiego! Apelujemy o prowadzenie polowań również w rejonie dwóch nowych ambon w Tyśmienicy. W tych okolicach bardzo często są spotykane duże stada dzików, stąd znaczne straty w zasiewach pszenicy i kukurydzy są bardzo prawdopodobne, a sukces na polowaniu niemal pewny.
Z życzeniami sukcesów „Rolnicy”
    A sklep, jak to zwykle bywa w małych miejscowościach tchnie serdecznością i gromadzi przyjaznych ludzi. Sklepy tam z kolei mają inny styl pracy niż w Gródku, w ciągu dnia obowiązuje bowiem kilkugodzinna przerwa na lunch, mniej więcej od godziny 11.  Smutniej okazało się później, gdy doszły nas informacje, że miejscowi policjanci by wykazać się jakąkolwiek inicjatywą (wcześniej wyproszeni delikatnie sprzed terenu festiwalu) wystawiali mandaty za chodzenie niewłaściwą stroną pobocza drogi. Punk rock swoją drogą, ale bezpieczeństwo i dyscyplina na pierwszym miejscu.
    Ach, wypadałoby cokolwiek wspomnieć o samym festiwalu, choć nie wiem sam, czy nie ważniejsze są wszystkie kolejne doznania około-muzyczne, no ale dobra: ukraińska ZRADA była rewelacyjna, tak energetyczno-ekwilibrystycznej kapeli dawno nie widziałem (perkusista chyba był  żonglerem w cyrku), natomiast zupełnie z innej bajki, ale za to z jak wysmakowanej była MERKABAH, grająca zza firanki powieszonej na scenie – muzycznie mnie po prostu wmurowało. Poza tym jak zwykle dobre i świetne wege cateringi i alkohole domowej roboty, jak choćby przepyszna bzówka, mmmm…
    By powrócić z festiwalu na łono cywilizacji trzeba wykazać się niezłą samodyscypliną, niestety jest mały wybór pociągów z magicznego przystanku w Gródku, które dowiozły by nas do Lublina, konieczne jest więc zerwanie się o poranku, by przemierzyć mroczny las z dzikami-ludojadami. Impreza była zdecydowanie elitarna, familijna wręcz, co mam nadzieję, że nie wpłynie na być-albo-nie-być przyszłorocznej edycji, ale po takim wyjeździe naprawdę współczuję ludziom, którzy w poszukiwaniu doznań muzycznych masochistycznie wybierają woodstocki, offy czy openery.

niedziela, 11 września 2016

Gorzowo

   Gorzów, wciąż zwany jeszcze Wielkopolskim, jest miastem, które ma chyba najsmutniejszy rynek jaki widziałem, bo choć trudno przebić melancholię rynku w Radomiu, to ten gorzowski jest najzwyczajniej w świecie zjebany. I podejrzewam, że nigdy nie nabierze typowego dla śródmiejskich rynków spacerowego, sielankowego charakteru, chyba, że zlikwidują dwupasmową ulicę, która jest jednym z jego obrzeży. Mimo wszystko Gorzów broni się, bo posiada niewątpliwy urok niedostępny innym miastom, które już uległy betonowej „rewitalizacji” centrum, jest wciąż dość mało dopieszczony architektonicznie wg nowej mody, może niebawem zwiędnie trend betonowania miast i niszczenia naturalnej zieleni, co uratuje to miasto przed zdegenerowaną industrializacją.
Magiczny cmentarz żydowski
   Oryginalnie, czyli do 1945 roku obowiązywała nazwa Landsberg an der Warthe, ale przez krótką chwilę, gdy przyradzieckie władze nie mogły się zdecydować na jakieś sensowne spolszczenie, funkcjonowała nazwa Kobyla Góra – czyż nie urocze? Dzisiaj pozostałość tej sielskości, jaką obrazowała by ta nazwa,  jest czasem dotykalna wręcz, jak choćby na uroczym skwerze przy ul. Chrobrego, który od czasów PRL ma tajemniczy kształt mandali lub jakiegoś hinduskiego symbolu. Skwer ma ławki, stałych bywalców sączących leniwie piwo, brak interweniującej policji czy straży miejskiej, dużo drzew i chyba żadnego pomnika, a tuż obok świetną wege knajpę „Dobra karma”. 
    Co do pomników, a może raczej figur ulicznych, to zaskoczyła mnie ich spora ilość, myślałem, że to Kielce biorą udział w jakimś współzawodnictwie, ale tam okazało się, że co kilkaset metrów jest jakaś postać na ławce, czy choćby oryginalny Świńster na trawniku. Na ulicach tego pół-wojewódzkiego miasta można znaleźć jeszcze choćby takie posągowe postacie jak legendarny kloszard, żużlowiec, cygańska poetka Papusza czy rzeźby muzyków Gorzowskiej Orkiestry Dętej. Folgują sobie, nie ma co. 
    Sprawdziliśmy też knajpianość tego miasta (jeżeli jest to wartość mierzalna), zajrzeliśmy więc do nieźle się zapowiadającej, piwnicznej knajpy „The Doors”, ale nie urzekła nas niczym, podobnie jak tandetna dość knajpa „Czar PRL-u”, natomiast dość pozytywne wrażenie zrobił na nas pub „C-60”, w którym poczułem zefir lekko stęchłego klimatu kieleckiego „Woora”, zarówno alkoholowy, jak i muzyczny. Jednak zaniemówiłem gdy zobaczyłem co się dzieje w kawiarni „Letniej”, a zaiste nie da się tego tak prosto opisać. Sam lokal dosyć przaśny, ale alkohol tani, proste żarcie bufetowe, klimat siermiężny mocno, ale na zewnątrz stoją stoliki i parasole, które już od rana gromadzą bardzo specyficzną społeczność autochtonów. Jednak mocno intryguje scena z tęczą w tle i to ona jest powodem tego, że miejsce to muszę nazwać niezwykłym. Po południu instaluje się tam zespół brzuchatych i wąsatych muzyków dancingowych, by wieczorem porwać w tany okoliczny kwiat seniorów i śmietanki miejscowej żulerii – ten niesamowity widok, wraz z ciechocinkowym pierdolnięciem muzycznym, które mnie przyprawiło o ból, to zestaw, którego moje zmysły nie wytrzymały. Ale jest w tym porażająca moc!
    Z nietypowych miejsc, które są poniekąd symbolem wizualnym Gorzowa warto wymienić niesamowicie brzydką dominantę widokową czy słynne schody donikąd, ale ja osobiście urzeknięty zostałem takim niemal niewidzialnym kioskiem na Zawarciu, najdziwniejszym i najmniejszym miejscem handlowym, które widziałem ostatnimi czasy. 
    Streetart w Landsbergu jest specyficzny, bo oprócz typowych murali można odnaleźć wysmakowane ciekawostki, o które trudno w innych miastach, jak np. ten wrzut 3D, który normalny człowiek omija, bo jest za nisko, a odkrył go poniekąd dla nas Nataniel, dwuletni chłopiec, którego oczy są właśnie na wysokości tegoż detalu:
   Nieźle ma się tam też uliczny nurt poezji dyslektycznej, w różnych wykonaniach, jak dla mnie przesmaczne: 
Kuj żelazo puki goroce tylko sie kurwa nie popaż
Huchał dmuchał i dostał raka puc
   Mury niosą też niepokojące informacje:
Twój frajer to łowca motyli          Józek twój garaż spalony. Boleć cię będzie
   I intrygujący cykl mozaikowy z murów Gorzowa już-nie-wielkopolskiego: 
Odpowiedzialność
Empatia
Intensywność
Dla sąsiadów
I takie tam różne, masońskie drzwi...
   A dworzec pożegnał nas nietypowo - słyszeliśmy, że żebrzący menele mają wysokie standardy, których nabyli w niedalekim Berlinie, ale gdy na peronie po pytaniu o zwyczajowe "parę groszy" zapytałem "Czyli ile?" usłyszałem, że "A chociaż z 5 złoty", to zrozumiałem, że tu naprawdę obowiązują berlińskie standardy sępienia.

sobota, 4 czerwca 2016

Cmentarz Centralny w Brnie

    Pomimo swych niewątpliwych uroków Brno jednak w pewnym momencie wydaje się być dość małe, powtarzalne, pojawiają się granice chaosu i nie da się już zgubić w tym mieście. I wtedy pojawia się pomysł – „chodźmy na cmentarz”. Mam bowiem wciąż w pamięci niesamowicie magiczne, zabytkowe cmentarze, które widziałem w Pradze i w Budapeszcie, liczyłem więc na to, że i tu znajdziemy podobne miejsce. Pomysł i realizacja były dość szybkie, nieco zbyt szybkie, okazało się więc, że pominęliśmy prawdziwą perełkę cmentarną, a mianowicie cmentarz żydowski, o którym się dowiedziałem niedawno siedząc przed komputerem w Kielcach – co nieco o nim znalazłem TUTAJ, te kilka zdjęć pozwala mi sądzić, że jest to bardzo klimatyczne miejsce, w którym ta specyficzna architektura warta jest uwagi. Cóż, trudno. W międzyczasie dotarłem do kolejnej rzeczy, którą ominęliśmy, a mianowicie do kaplicy czaszek w kościele św. Jakuba, którą można podziwiać np. TUTAJ, ale to efekt odcięcia się od turystycznego sposobu oglądania miasta, czego koniec końców zupełnie nie żałuję.


    Zjawiliśmy się na Cmentarzu Centralnym i niestety nie zobaczyłem tej zadrzewionej, dzikiej natury cmentarnej, której wyczekiwałem, ale jak tylko zaczęliśmy dostrzegać przeróżne nekrodetale, to w efekcie okazało się, że wizyta na tym cmentarzu mocno mnie nakręciła.


    Przy samym cmentarzu jest krematorium, stojąc przed nim wahałem się, czy nie jest to ten budynek, który wpisany jest w fabułę świetnego filmu „Palacz zwłok”, ale doczytałem, że to książkowo-filmowe krematorium znajduje się w Pradze. Tuż obok niego jest jednak uroczy sklep, w którym można zakupić urny na prochy, rzeźby na grobowce, ale i takie, które świetnie nadają się do ogrodu, fontanny, do ozdobienia tarasu, salonu albo i łazienki, była też bowiem marmurowa wanna. Chwytaj dzień!
     Przy okazji krematorium przypomniała mi się puenta biografii Hrabala, gdzie wspomniane było o tym, jak jego znajomi zabrali urnę z prochami Bohumila po uroczystości pogrzebowej do jego ulubionej knajpy „Pod Złotym Tygrysem”, na piwo, na ostatnie piwo. Takie milczące, jak uskuteczniał to w ostatnich latach. Piękne, ujęło mnie to, aż siebie samego w takim dzbanku wyobraziłem w swojej ulubionej mordowni na ladzie.
Najprostsze rozwiązanie, które pogrzebało niemal zawód grabarza - urny dostawiane na pomniku. W tym przypadku zastanawia jeszcze jedna z nich bez dat.

    Urzekła mnie prosta, czasem wręcz modernistyczna forma nagrobków, w których nie ma nawet śladu odniesień do religii. Niektóre w swej prostocie są wprost niesamowite. Natomiast krzyże lub w ogóle odwołania do religii są może na co piątym grobie, bardzo rzadko spotyka się figurki Jezusa, jego matki czy aniołków. Zdarzają się natomiast dość często symbole alfa i omega.






W wielu miejscach pojawiają się odniesienia do ważnych wątków z życia zmarłych, np. do muzyki.


Nie wiem co symbolizuje ten kieliszek, ale głodnemu chleb na myśli…

Dwa pomniki, które w naturalny sposób obrosły koroną cierniową


Ten akurat kojarzy mi się jedną ze scen z filmu wg Lovecrafta – nieśmiertelne umysły podłączone do prądu…


Ten zaś, cóż... świeża historia jak widać, ale jest tak specyficzny, że nie mogłem się oprzeć. Wiem, pójdę za to do piekła.

    Czesi zdecydowanie nie mają takiego nakręconego ciśnienia jak Polacy na tworzenie z nagrobków tak ekskluzywnych pomników. Wiele z rozwiązań jest prostych, banalnych wręcz, choć niektóre, jak na przykład sztuczna, igielitowa trawa, budziły lekkie zdziwienie. Powszechne są kolorowe żwirki zamiast płyty nagrobnej, co z kolei nieco niepokojąco się kojarzy, gdy zobaczy się koty mieszkające na tym cmentarzu…


 
Sepultura w wersji Lego:
    Obiekt, w którym najprawdopodobniej można się pożegnać z prochami zmarłego, przed ich rozsypaniem na łące do „rozpraszania” (rozptylove louka), która znajduje się tuż obok. W drugą stronę znajduje się część z murami, w których są wnęki z urnami – Kolumbárium.




  
    Gdy przeglądałem potem zdjęcia przypomniał mi się akapit, a jakże, z Hrabala, choć oczywiście nie o tym grobowcu - „…tam znajduje się ten pomnik, wykonany według projektu Mood’ego: zwykły kamień z okrągłym otworem, takim o jakim śnił i marzył też Hieronim Bosch, ten obraz znajduje się w Wenecji, ten gigantyczny tunel, którym umarli przelatywali wprost w to gwałtowne światło…

    To chyba najmocniejsza emocjonalnie, najbardziej wymowna rzeźba na tym cmentarzu.
  
   Na końcu się okazało, że w automacie z kawą umieszczonym na cmentarzu były najtańsze napoje w mieście, tańsze niż w muzeach czy na dworcu. Oczywiście obowiązkowo była wymieniona lista produktów, które są w tych napojach, a które mogą zawierać alergeny i tym podobne. Jak zresztą w całej czeskiej branży spożywczej, w każdym barze, hospodzie czy restauracji, gdzie jest pełna lista kilkudziesięciu produktów, a przy każdym daniu ich numery.
    I ten cmentarz był w sumie ostatnią rzeczą, którą zarejestrowałem za południową granicą. No, może poza Azjatami, którzy na brneńskim dworcu autobusowym sprzedali mi tradycyjne czeskie danie - smażony ser w bułce.