środa, 7 sierpnia 2019

PO ROKU


   „Wszystko płynie” nie jest tytułem opowiadania o alkoholowym weekendzie, zazwyczaj jeden z trzech dni jest bowiem trzeźwy, no chyba, że to festiwal… - a jest to zwykłe stwierdzenie, że nic nie trwa wiecznie. Mniej więcej rok temu zachwycałem się odkrywaniem nowych dla mnie miejsc w Krakowie, w których można przycupnąć i po prostu bez zbędnego pierdolenia napić się. Bez otoczki turystycznej, kelnerskiej, hipsterskiej, kraftowej i pozerskiej w jakimkolwiek wymiarze. W ciągu tego roku niestety sporo się zmieniło – wyparował „Bałtyk”, którym byłem szczerze zauroczony, bo tylko tam były niekończące się strumienie przedziwnych animacji, łącznie z retro-porno. Tam nie dało się nie wejść w interakcję z kimś kto był w- lub za barem, zbyt małe to miejsce było. Zamknął się też swojski, sielski bar „Best”, a „U Jolki” podniosły się ceny. Natomiast bar położony na tyłach Hali Targowej na Grzegórzeckiej, gdy w końcu do niego zajrzałem, okazał się miejscem dla ludzi o wyjątkowo mocnych nerwach, choć piwo tam było (jest?) tylko  po 4 zł – jednak w tym lokalu dosłownie skrapla się cracovia-ńska nienawiść do piłkarskiej Wisły, bulgocze jak w wulkanie tuż przed wybuchem, więc gdy piłem to jedyne piwo (pierwsze i ostatnie), to minuty potrzebne na wysączenie tegoż trwały dla mnie niesamowicie, wręcz boleśnie długo.
Kiedy lecisz w ostre pogo, że aż chodnika nie widać...
    Wycieczki weekendowe czy popołudniowe po tych wszystkich nowoodkrytych barach, pubach nie przywołały już jednak we mnie tego stanu zachwytu, tego dreszczyku odkopywania nieznanych mi alko-artefaktów, choć ilość tych, w których przekroczyłem próg, jest całkiem niemała; jest ich wręcz za wiele, więc wiele z nich zostało w mej geograficznej niepamięci, nie wiem jak się nazywają, ani gdzie są, wymazane z mapy. W tym plusowym rankingu na czele, ze względu na muzykę, tkwi „Propaganda”, bardzo zacne miejsce, w której wisi nawet analogowy facebook na ścianie (nie wiem, jak to opisać, ale ponoć sporo osób z tej „ściany” już nie żyje…). Z kolei jako jeden z przeciwnych biegunów, choć to miejsce raczej koncertowe, „Zaścianek” wywołał u mnie niesmak dużej mocy, ze względu na ochronę, na bar, na więzienną klatkę dla palaczy, na zwyczaje (gdy wyjdziesz z klubu w czasie koncertu – już do niego nie wejdziesz). Tych biegunów, jak sobie przypomnę, jest kilka, bo to miasto pełne różnych światów, tak niesamowicie odmiennych – jest na przykład też na Karmelickiej chyba najnudniejszy bar w Krakowie: jest tam tylko piwo tfu! „tyskie” i siedząc w tym przybytku czułem się jak w czyśćcu, dopijając z bólem duszy to coś, czekając aż ktoś wymodli mój ratunek z tego miejsca pełnego chwilowej, na szczęście, nudy. Z kolei przez zupełny przypadek odkryłem pub "Radocha" - poszedłem wyrobić paszport i mając numerek do okienka w ręce stwierdziłem, że to na tyle dużo czasu zejdzie, że zdążę wypić piwo. Obok wydziału paszportowego jest właśnie "Radocha", a w środku kilka dobrych piw z nalewaka, np czeski "Ježek", a do tego pełen wachlarz wódek raciborskich, z których zdecydowaną petardą jest wódka z bzu, tak zachwycająca smakiem, że ciągnę tam wszystkich na degustację. Poza tym normalna muzyka, a dla głodnych jest i żarcie.

   Czasem dla higieny i rzeczywistej muzycznej ciekawości zaglądam do „Pubu Pod Ziemią”, gdzie serwowana jest „Perła” po 6 zł (aż mnie dreszcze przechodzą, gdy przypominam sobie ile kosztuje ta przyjemność w kieleckim, tfu, „Garażu” czy w „Bohomass”), koncerty bywają naprawdę dobre, a piołunówka zawsze czeka w butelce.  Ostatnio wracając późnym wieczorem z pewnego wydarzenia zajrzałem też do „Kornetu”, by skonfrontować swoje wrażenia z zeszłego roku. Zastałem istne pobojowisko, z tego co zrozumiałem chwilę wcześniej skończyła się transmisja jakiegoś meczu, dobrze więc, że przyszedłem już po evencie – na stołach dziesiątki kufli, kieliszków, butelek, syf i pokibicowski armageddon. Ale pić się chce, więc dobijam się przy barze o „Holbę”, na co barman:
 - Ma pan swój kufel? Nie? Uuuu, to muszę nalać do plastikowego.

   Dla odmiany wszelakiej można napić się piwa w „Ogniwie”, jeżeli ktoś nie ma uczulenia lewicowego, ale to bardzo, bardzo grzeczne miejsce, lecz doskonałe z kolei do „bywania na salonach”. Tak sobie to wyobrażam – przychodzisz, siadasz na kanapie, smętnie rozglądasz się po świecie pełnym wyzysku i zastanawiasz się jak to można inaczej zorganizować odgórnie, po czym popijając piwo „Sabotaż” stwierdzasz, że w październiku jedyną alternatywą znowu jest RAZEM…

    Ale zaraz, zaraz, chodziłem nie tylko po knajpach i koncertach – zajrzałem, jak w poprzednim roku, na kilka spektakli festiwalu teatrów ulicznych. Niestety muszę przyznać, że rynek, czy Mały Rynek, zupełnie się do tego nie nadają, albo inaczej: ja się zupełnie nie nadaję do oglądania takich rzeczy tam. Więc faktycznie po kilkunastu minutach braku skupienia oddalałem się do jakiejś knajpy (no i tam, w jednej z nich, spróbowałem Finlandii o smaku mango, będącej niejako uzupełnieniem tego, że na Miodowej u wietnamca podają ponoć sajgonki z mango…). Natomiast Rynek Podgórski świetnie się sprawdza i wytrwałem tam na trzeźwo kilka spektakli, w tym naprawdę dobry wykon Teatru KTO „DROM – Ścieżkami Romów”. Intrygująca niemo-śpiewana opowieść o tułaczym, ale barwnym życiu, z ponurym policjantem gnębiącym bohaterów i z prawdziwą, nie teatralną strażą miejską, spisującą w dalszym tle sceny, jakim był plac rynku, dżentelmenów z reklamówkami zalegających na ławkach i pod nimi w cieniu drzew. Idealne zgranie.
"Wstawaj Jurek, już drugi akt leci!"
    Miałem pewien incydent z policją, lub ich serię, albo raczej poczucie mocnego dyskomfortu związanego z ich obecnością i choć było to niby banalne, to dla mnie było bardzo męczące. Jeżdżąc sobie do pracy rankiem przesiadałem się z tramwaju w tramwaj na rondzie Mogilskim, a w trakcie tej przesiadki wynurzałem się do pewnej sympatycznej budki ze słodkimi bułkami. Traf jednak chciał, że zbyt często zgrywałem się z policyjnymi patrolami, które o tej 6:30 akurat wychodziły z odprawy i wyruszały na żer, do tej samej budki co ja. Tylko, że gdy pojawiało się tych mundurowych 3, 4 czy 5 i każdy z nich kupował sobie bułeczkę taką, kanapeczkę inną, kawę czarną lub "z mleczkiem proszę", to mnie strzelała kurwica, nerwowo nie wytrzymywałem i wrzałem, ale cukru też potrzebowałem, więc grzecznie stałem. Zacząłem więc jeździć wcześniejszym kursem tramwajowym, ale i tak ich spotykałem, pewnie czasem odprawa była krótsza. Do dziś mnie telepie.

   Okazało się też przy innej okazji, że nie wszystko jednak płynie czy się upłynnia, czy zanika; że zaskakująco, ale czas nie zmienia wszystkiego. W trakcie wycieczki do Parku Ojcowskiego, w drodze z przystanku do czeluści lasu, studiując uważnie mapę turystyczną sprzed ponad 30 lat, odkryłem, że sklep spożywczy zaznaczony na tej stareńkiej już mapie, bodajże w Czajowicach, cały czas działa i wita ubogich turystów (którzy nie poruszają się własnymi samochodami) swoją ofertą. Miło.

   Dobra, znając życie widzimy się na Warsztacie i w Żabce, tej najbliżej (ja wiem, która jest najbliżej, a jest ich trzy co najmniej w pobliżu), w tej gdzie ze 2 miesiące temu kupowaliśmy świeże ogórki i przy zdziwionym ekspediencie obieraliśmy je kieleckim scyzorykiem przed ladą. Będę się już tego wystrzegał, obiecuję (sobie).

środa, 10 lipca 2019

Kieliszek we Lwowie



    Pewnie, że marzę o tym, by pojechać do Bukaresztu, ale łatwiej mi było wsiąść do autobusu, który bezpośrednio zawiózł nas do Lwowa, więc tak zrobiliśmy, po prostu. Wyjazd mentalnie nie był zbyt prosty, gdyż w dniu wyjazdu wróciliśmy dopiero z festiwalu w Bolęcinie, gdzie do sklepu z wódką było niebezpiecznie blisko, nie tak jak z Żelebska do Dyli (gdzie i tak nie ma wódki), więc trochę wypłukało nam to elektrolit. Cóż, a podobno w czasie wypraw krzyżowych w ogóle nie było sklepów po drodze do Jerozolimy.
Wszędzie lwy, wszelakich kształtów...
No i wszystko wiadomo, pacyfo-masoni rządzą miastem
    Niby coś tam czytałem przed tym wschodnim wyjazdem, jakieś mądre poradniki co i jak na Ukrainie, ale chyba w końcu ze stresu kupiłem hrywny o godzinie 3 w nocy w kantorze na przejściu granicznym, zamiast już na miejscu, bo myślałem, że jak wysiądę we Lwowie o 6 rano, to „za co ja kupię sobie kawę na otwarcie oczu”. Ale oczy miałem już otwarte i po wyjściu z autokaru ukazał mi się świat, w którym już niesamowicie wartko toczy się życie przed dworcem, bary, kantory, budki wszelakie, ludzie w mundurach, i totalny rozpierdol ze względu na remont ulicy prowadzącej do dworca. Autokary, małe autobusiki zwane marszrutkami zapełnione ludzkimi sardynkami, obok dworzec kolejowy, taksówki, zgiełk, ruch trudny do porównania do jakichś polskich odpowiedników, może przypominało to trochę wczesne lata 90-te u nas, tylko spotęgowane wielokrotnie.


Przeurocze prawosławne stacje trafo
    Spokojnie oglądając ten poranny miejski klimat z cyrylicą, zmierzamy w stronę centrum i natykamy się na świat zwierząt w nietypowym wydaniu: najpierw specyficzny plac zabaw, a potem stacjonarny cyrk, w którym sam nie wiem, te zwierzęta mieszkają na co dzień czy jak? Ale doczytałem, że normalnie działa.




    Pierwsze wrażenia po opuszczeniu okolicy dworca jednak dotyczą tego, co dzieje się na ulicach, bowiem musimy porzucić nasze „zachodnie” przyzwyczajenia i dostosować się do innych realiów. Pierwszym tematem są samochody przemieszczające się po ulicach, mocno odstające wymogami ekologicznymi od tego co po naszej stronie granicy, wydaje się, że wciąż królują Łady, czy stare ciężarówki, pamiętające pewnie Chruszczowa, ale tak czy inaczej Kraków przy Lwowie jawi się jak oaza czystego powietrza. Dla nas jako pieszych jednak co innego jest ważne – malowane pasy na przejściach dla pieszych to niesamowita rzadkość, co utrudnia nieco ich wyszukanie, a gdy już zabieramy się do przechodzenia przez ulicę okazuje się, jak bardzo przyzwyczaiłem się do tego, iż samochody używają świateł przez cały rok, to naprawdę pomaga je zobaczyć, szczególnie w sytuacji, gdy walczysz o prawo do przejścia z kierowcami, którzy tego prawa nie uznają. Jest nieco dziko i z adrenaliną. Potem porzuciliśmy plan, by przejechać się tramwajem, bo turystyczna część miasta nie jest jednak tak duża, a tym razem nie miałem nawet odrobiny ochoty by zanurzyć się w ichnie blokowiska, które obserwowałem wcześniej z okna autokaru.
Tak właśnie zapamiętam instalację oświetlenia i trakcji tramwajowej - może przetrwa do jutra.

Ci, którzy oglądali rosyjski film sf "Straż Nocna" wiedzą o co chodzi

Broń soniczna do rozpędzania demonstracji
    Centrum miasta okazuje się jednak dość przyjazne turystom, nie ma większego problemu by znaleźć sklep spożywczy czynny wieczorem do 23 czy też by o 8 rano zjeść dobre, ciepłe śniadanie z kawą, a przede wszystkim, by znaleźć ławkę, na której można usiąść (tak, dzisiejsze „rewitalizacje” usuwają skutecznie ten wynalazek z miast). To ważny plus, choć muszę z drugiej strony przyznać, że w tych sklepach nie zachwycił wybór alkoholi – można rzec, że były marki, które spokojnie można kupić i u nas w dobrych sklepach z monopolem, a z kolei piw nie spróbowałem zbyt wiele, bo nie uwiodły mnie ogólnie jakoś, są w większości warzone w typowy sposób dla wielkich korporacji. Podobnie w knajpach trochę się zawiodłem, gdyż w większości mocne alkohole to była europejska klasyka, łiskacze, dżiny, rumy i takie tam, aż mnie to zasmuciło. Udało się jednak znaleźć miejsce prawie idealne: pub „Kocur”, w którym było świetne piwo Burgomistr, jak i przepyszne nalewki w kilku smakach, ustawione na barze w zupełnie przypadkowych, także plastikowych butelkach. Na podobne znalezisko trafiliśmy też w pubie „Stary Lew”. Była jeszcze jedna sytuacja, która ujęła mnie za serce – w tych potwornych, gęstych upałach wybraliśmy się na Kopiec Unii Lubelskiej, by w fastfoodowych budach u jego stóp dostrzec, że nie mają piwa – ani w cennikach, ani w etykietach przy nalewakach. To był jednak zwykły kamuflaż, gdyż piwo lane było z nalewaka mającego serwować kwas chlebowy – o, zbawcy!
Generalnie z knajpami i miejscami, do których odsyła większość przewodników, jest taki problem, że… są pełne turystów. A my raczej nie oglądamy i nie jemy tego, co sugerują inni, gdyż nie chciałbym się czuć turystą, bo… sam ich nie lubię. W większości knajp w ogóle w okolicy rynku są kelnerzy, co dla mnie, chcącego wypić na przykład 50-tkę z piwem jest absurdalne. Nie widzieliśmy więc ani słynnej banderowskiej „Kryjówki”, ani knajpy z karłami. Jedyne takie miejsca, w których się gościliśmy, to wege bary, być może jedyne w całym Lwowie. „Om Nom Nom” ma świetne śniadania, przyznaję, ale byliśmy zdziwieni, że obiadowe porcje są mniejsze od tychże właśnie śniadań. Natomiast „Green” nie zakręcił mnie w ogóle, był taki bardzo nowoczesno-europejski, równie znajomo pewnie niektórzy się czują w McDonaldsach na całym świecie.
Niby "Stary Lew" a tu młody reptilianin

W "Kocurze"...

... i przed "Kocurem"
    Pewien zawód odczuliśmy też w związku z muzeami. Nie udało się wejść na czasową wystawę o masonach, muzeum książki wyglądało na zamknięte od lat, a w innych, w których byliśmy, streszczenia czy opisy w języku innym niż ukraiński były szczątkowe, lub w ogóle ich nie było. Z kolei „Więzienie przy Łąckiego” w opisach sugerowało, że jest tam dużo materiałów propagandowych z czasów ZSRR, a była to chyba jedna czy dwie cele. Przeważała propaganda po-majdanowska, choć część dotycząca samego więzienia była nawet ciekawa, mimo, że nie zrozumiałem wątku wyszywanek modlitewnych. Ale za to dowiedziałem się z tablicy przed wejściem, że było to więzienie, w którym za czasów trzech reżimów niszczono naród ukraiński, a jednym z nich była oczywiście II RP. No, to pisałem ja, dziecko reżimu, pogromca narodów. Niestety, z kolei w muzeum na rynku okazało się, że w stosie koszulek, skądinąd fajnych graficznie, nie znalazłem Nestora Machno, a zapytany sprzedawca polecił mi w zastępstwie Banderę lub Szewczenko, leżących w sąsiedztwie (tak, tak…) Che Guevary.
Instrukcja aresztowania, wciąż aktualna


Operacyjny wykaz kryminalnej patologii, niestety niezbyt aktualny


    Ale za to bazary, to prawdziwe bazary! Krakiwskij Rinok to miejsce, które mogę porównać do ś.p. Stadionu X-lecia, ogromny kompleks chyba ze wszystkim, co da się wyobrazić w takim miejscu. Jest potęga, która wcale się nie kończy na bazarowych granicach, bo setki stolików i stoisk wylewa się na sąsiednie uliczki niczym wielka, kolorowa ośmiornica.
Nie wiem co to. 

Olśniewający Pałac Sportu



    W centrum bardzo rzadko, dosłownie kilka razy zaledwie, widzieliśmy zwykłe, czworonogie psy. Nie wiem o co chodzi, czy to efekt „szowinizmu gatunkowego”, kultury, czy jakichś podatków, ale było ich naprawdę mało. Z drugiej strony – patroli policyjnych też było mało, choć spotkaliśmy patrol rowerowy, co akurat w tym zakorkowanym mieście ma niewątpliwie sens, a zwracałem na to uwagę, bo paragrafy również tam nie pozwalają na spożywanie alkoholu w miejscu publicznym. A potem, na pożegnanie, pozostało tylko dość uciążliwe spotkanie z funkcjonariuszami na granicy, obydwu narodowości i kilku specjalności. Kontrolę paszportową po polskiej stronie prowadziła najpierw straż graniczna, potem służba celna, całość trwała ponad 3 godziny, choć jak „mówią ludzie” bywa i 2 razy dłużej, stąd nie dziwne, że warto lecieć samolotem by tego nie przeżywać.
Jeden z kilku tajemniczych, pogańskich wizerunków







Tajemniczy mural na budynkach, niestety przez gęste krzaki trudno było go ująć w całości