niedziela, 27 lutego 2011

Regionalny alkoholowy hand-made

Ten komentarz WeteranaPR pod poprzednim wpisem brzmiący „Od listopada nic ciekawego nie piłeś???” spowodował, że postanowiłem co nieco jednak opowiedzieć. Piłem, no piłem - i ciekawe, i nieciekawe rzeczy. Ale picie przez chwilę stało się jakby nudne. Pijane koncerty przypominały Smoleńsk i jego słynną mgłę. Zima, brak słońca, krótki dzień, depresja, nuda, aspołeczne izolowanie się nie były wdzięcznym tematem do alkoholowych dywagacji. Ale sięgając do tych kilku w miarę ciekawych doznań okazuje się, że może i jest o czym napisać. A nawet polecić lub przestrzec. Jak w kawałku Deutera – „Ostrzega się!”, a przed czym? Na przykład przed „Soplicą” o smaku orzecha laskowego, która jest chyba jakąś nieudaną wersją aromatu do ciasta. Gdy próbowaliśmy to przełknąć okazało się, że nie jesteśmy tacy twardzi, za jakich się uważaliśmy, wpadliśmy za to na genialny, zimowy pomysł. To były dni, gdy najebało pół metra śniegu, wcisnęliśmy więc tą butelczynę z ohydną „Soplicą” głęboko  w zaspę, mówiąc sobie, że jak będziemy mieć potrzebę, jutro, pojutrze, za tydzień czy za dwa, jak będziemy przechodzić, przypadkowo lub celowo, to sięgniemy w zaspę, pociągniemy łyczka zmrożonej w naturalny sposób wódki i pójdziemy dalej. W międzyczasie śnieg zniknął, a my nie wróciliśmy po nią. Trauma była zbyt duża. Ale potem flaszka zniknęła wraz ze śniegiem.
DEUTER zacytować mogę też w przypadku innego wynalazku: „Sobieski” waniliowa, która zmusza do zadania pytania, do czego naprawdę ma służyć taki napój? Do picia? Nie jestem pewien… Spróbować warto, ale tylko pod warunkiem, że lubicie jak wam się odbija wanilią następnego dnia rano. Waniliowy oddech… nie, nie, to był pierwszy i ostatni raz. Natomiast spodobała mi się ta wersja tej marki wódczanej:

„Sobieski” mandarynkowa z kawałkami owocu w środku to niezły pomysł – nie za słodkie, nie mdłe, odór wódczany zneutralizowany i ten ostatnio owocowy kęs z kieliszka, ten owoc nasiąknięty wódką, że gorzej było to wrzucić do ust niż poprzednie 10 kieliszków. Ale dało radę i nie będę się opierał przy następnych okazjach.

Ale prawdziwym hitem są domowe wyroby, które wcale nie są gorsze od tych słynnych marek „łąckich” i zapewne jest ich o wiele więcej, niż ja spróbowałem, co mnie bardzo cieszy, że w naszym regionie też kwitnie produkcja smakowych trunków o mocnym promilancie. To tylko wycinek, więc zupełnie niereprezentatywny, ale za to jakiej jakości! Oto na zdjęciu 2 wspaniałe przedstawicielki: śliwowica i miodówka [od lewej]. Różnią się istotnie – śliwowica porusza mocą – ok. 50% to sporo, ale nic tego nie zwiastuje, ma delikatny aromat i subtelny [tak, to możliwe!] smak, miodówka sprawdza się doskonale w zimę – kieliszek lub dwa po powrocie z mroźnej rzeczywistości jest idealnym rozwiązaniem. Pierwsza jest efektem mistrzowskiej destylacji, druga zaś jest mistrzostwem w doprawianiu bimbru [miodem i czymś jeszcze, ale to dla mnie jest wciąż zagadką], co powoduje, że ma wyśmienity smak, niezbyt słodki, bo jest w tym kwaskowa nuta. Istotna jest tez różnica w cenie – miodówka ceni się zaledwie 14 PLN!, śliwowica natomiast jako unikat i lokalny wyrób [taki świętokrzyski oscypek w płynie] niestety aż 30 PLN. Ale i tak warto.

Na deser wspominam naprawdę niezły trunek winny, z powodów smakowych i „otoczki” – „Vinum liturgicum” wybrane oficjalnie przez kongregację biskupów węgierskich, posiada certyfikat i spełnia wymogi prawa kanonicznego. Świeży, wiosenny smak białego wina, z lekką owocową nutą daje doprawdy miłe wrażenia smakowe. Etykieta jako dodatkowy plus, a jako niespodziankowy bonus korek z orłem o 9 jądrach i tajemniczym napisem „Boranal”! Czy to biskupi żarcik, a może jakiś podprogowy przekaz po węgiersku? "Bor-anal"?