poniedziałek, 25 grudnia 2017

Miasteczko, w którym rządzi Krvavý román

    Ostatnim z miejsc, do którego się udawaliśmy był Litomyšl, niewielkie miasteczko, ale z opisów zapowiadało się całkiem nieźle, więc obyło się bez losowania i kombinowania, ale za to z dwoma przesiadkami kolejowymi. Po drodze przejeżdżamy pociągiem przez Vysoké Mýto, niewielkie miasto, ale przejazd ten jest bardzo specyficzny, pociąg jedzie bowiem niczym tramwaj przez środek ulicy, między domami, a zbliżając się do każdego z kilkudziesięciu skrzyżowań sygnalizuje to syreną, czyli wyje niemal ciągle, lub raczej co chwilę. W Litomyšlu tory się kończą, dalej już się nie jedzie, ale mimo tego, że pociąg przyjeżdża tam i odjeżdża tylko 6 razy dziennie, to poczekalnia jest zawsze otwarta.

Niestety okazało się, że jakoś mało zdjęć zrobiłem, może dlatego, że nie wiedziałem, gdzie się ten "rynek" kończy...
Łaźnie ducha... Siedzieli na tych schodach w 1998 roku panowie L. H. i M. B. i pili piwo. Ładna historia, od razu mi się spodobała. 

    Początek spaceru z malutkiego dworca nie zapowiada niczego szczególnego, to miasto bowiem też jest podzielone, lecz nie torem, który urywa się w pewnym momencie, ale trasą szybkiego ruchu, wzdłuż której zmierzamy do dworca autobusowego, obok którego mamy zarezerwowaną całkiem przyjemną kwaterę. Dopiero po przejściu na drugą stronę pojawia się ten inny, naprawdę inny świat.  Litomyšl nie jest zbytnio turystycznym miastem, nie sprawia przynajmniej takiego wrażenia, ale w ten jeden dzień zauroczyło mnie bardzo mocno. Sam rynek, a raczej plac o długości kilkuset metrów, Smetanovo náměstí, który wydaje się być ulicą ze względu na normalny ruch samochodów, na ich ilość zaparkowanych pod kamienicami – to niesamowite miejsce. Ciągnące się setkami metrów po łuku przeciwległe ściany przepięknych kamienic, pełne knajpek czy vinotek tworzą niesamowity klimat, aż chciało by się zajrzeć do każdej z nich i spędzić tam tydzień na samym przemieszczaniu się między tymi lokalami.


    Jest też w tym mieście jedna atrakcja dla rasowych turystów podziwiających zabytki opisane w przewodnikach – renesansowy (choć piszą, że baroku ma w sobie 50%) pałac, który wpisany jest na listę dziedzictwa UNESCO. Nie znaleźliśmy się w środku, ale oglądanie go z zewnątrz było naprawdę fascynujące, okazuje się bowiem, że ozdobne sgraffito na ścianach elewacyjnych to ciąg obrazków, których jest tam tysiące, ale wszystkie są unikatowe, nie powtarzają się i prawie godzinę, w niemal narkotycznym skupieniu, doszukiwaliśmy się różnych detali i ciekawostek w tym zdobniczym szaleństwie. 



    Największą wartością są jednak pozostałości po Josefie Váchalu, niezwykłym artyście – to chociażby Portmoneum, niebywałe muzeum, a raczej kapliczka twórczości tego artysty, zwykły dom położony na uboczu, ale w środku istny odlot. To jedyne biletowane muzeum, do którego poszliśmy (tacy z nas słabi turyści i koneserzy) i warto było, bez wątpienia. Oczopląs kolorów, kształtów, postaci, alegorii, w technice ludowego prymitywizmu z potępieńczym klimatem Boscha i narkotycznym Witkacego to efekt tego, w jaki sposób ozdobił on ów dom. Pomalowane ściany, sufity, meble, wszystko, może najsensowniej byłoby położyć się na podłodze by to wszystko ogarnąć wzrokiem. Ale dla mnie jak wstąpieniem do raju było znalezienie się na ulicy, czy raczej uliczce Josefa Váchala, z graficznym upamiętnieniem twórczości ilustracyjnej owego artysty, twórcy mitycznej książki „Krvavý román” – dla mnie bomba, aż by się chciało przyklęknąć, tak fantastyczne wrażenie zrobiła na mnie ta część jego twórczości.


    Było fajnie, jak to w Czechach. Podsumowaniem niech będzie sytuacja z kiblem, będąca dla mnie poniekąd alegorią tego klimatu, którego tam doświadczałem – wracaliśmy z przesiadką w Ołomuńcu, okazało się, że przystanek, z którego mieliśmy jechać autobusem do Katowic jest kilkaset metrów od dworca, na którym zapobiegawczo odwiedziliśmy WC, za które zapłaciliśmy po 10 koron (gdzie zazwyczaj publiczne toalety są po 5 Kč). Po dojściu na przystanek okazało się, że tuż obok niego jest piwiarnia, w którym piwo 11° kosztuje 24 Kč (ok. 4PLN), czyli w sumie tyle ile wizyta 2 osób w ubikacji – wynika z tego, że bardziej opłaca się kupić piwo, bo przynajmniej się je wypije. I na zawsze mi to już zostanie w pamięci jako wskazówka turystyczna.
A na koniec znów uroczy dworzec, tym razem w Česká Třebová

2 komentarze:

  1. Ciekawie jak naprawdę te miasteczko wygląda?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten blog w skali szkolnej oceniam na szóstkę bo wszystko jest bardzo pięknie.Taki jest moje zdanie na ten temat.

    OdpowiedzUsuń