niedziela, 18 września 2016

Tyśmienica, tyś mię tam zwabiła!

    Co zrobić gdy wszyscy znajomi wyjechali na pielgrzymkę do Częstochowy i dopadła cię melancholia? To proste, trzeba jechać na jakiś fajny, kameralny festiwal punkowy i takoż uczyniłem w tym roku – wszyscy jechali pociągami w przeciwnym kierunku, a my dzielnie zbliżaliśmy się na lubelskie ostępy, tam gdzie żadna komunikacja publiczna nie odważa się dojechać. Aż do tego roku nikt nie wiedział, gdzie jest Tyśmienca, ani, że w ogóle istnieje takie miejsce, ale geografia potrafi nas wciąż zaskoczyć.
    Podróż była dwuetapowa, przesiadaliśmy się w Lublinie na dworcu PKP – sam nie wiem jak to możliwe, ale byłem tam pierwszy raz w życiu, zawsze witałem i żegnałem się z tym miastem na dworcu autobusowym, a tu nagle się okazało, że istnieje coś takiego jak Lublin B i tam właśnie jest dworzec kolejowy. Czułem się tam niemal tak, jakbym wysiadł w Chmielniku, tak jest tam małomiasteczkowo.
    Z lokalnego już pociągu trzeba wysiąść na przystanku Gródek, łatwo to poznać, bo tam właśnie wysypują się na niby-peron pijane punki.
    Całkiem niedaleko od tego kolejowego przystanku jest sklep, gdzie dokonujemy drobnych zakupów i socjalizujemy się z miejscowymi, którzy są szczerze zdziwieni, że pojawili się tu jacyś obcy, a na dodatek Turyści (!). Dobrze wszak, że fest zaczynał się w piątek, a nie w środę, bo w środy i w niedziele ten sklep, który odwiedzających witał długą, powiewną firanką w drzwiach, spełniającą zapewne rolę moskitiery, jest po prostu zamknięty, co smuci najbardziej w niedzielę, gdy wraca się do cywilizacji i nie ma się już ze sobą niczego do jedzenia i picia (jak widać tam właśnie jest niedzielny poligon Handlowej Dobrej Zmiany).
    Po opuszczeniu zabudowań pojawia się bardzo istotne miejsce – zakręt w las, którym prowadzi droga w kierunku festiwalu, na oko ze 3 kilometry w żywej dziczy. Zdjęcie jako punkt orientacyjny publikuję dla przyszłych pokoleń wybierających się na ten zajebisty fest.
    Po wyjściu z lasu, jako punki niezłomne, objawia nam się obraz sprzed bitwy – nie ma jeszcze nic oprócz sceny, tylko ściernisko, sad i bojowe koguty, które później okażą się prawdziwą poranną zmorą dla zmęczonych nocnymi koncertami festiwalowiczów.
    W międzyczasie wysłuchaliśmy przeraźliwych opowieści jakież to dzikie zwierzęta czają się w lasach, ale potem, gdy poszliśmy do sklepu w Tyśmienicy, mijając chlewnie obfite w zapachy i odgłosy, znaleźliśmy gazetkę ścienną miejscowego koła łowieckiego i od razu nam ulżyło:
Szanowni członkowie koła łowieckiego! Apelujemy o prowadzenie polowań również w rejonie dwóch nowych ambon w Tyśmienicy. W tych okolicach bardzo często są spotykane duże stada dzików, stąd znaczne straty w zasiewach pszenicy i kukurydzy są bardzo prawdopodobne, a sukces na polowaniu niemal pewny.
Z życzeniami sukcesów „Rolnicy”
    A sklep, jak to zwykle bywa w małych miejscowościach tchnie serdecznością i gromadzi przyjaznych ludzi. Sklepy tam z kolei mają inny styl pracy niż w Gródku, w ciągu dnia obowiązuje bowiem kilkugodzinna przerwa na lunch, mniej więcej od godziny 11.  Smutniej okazało się później, gdy doszły nas informacje, że miejscowi policjanci by wykazać się jakąkolwiek inicjatywą (wcześniej wyproszeni delikatnie sprzed terenu festiwalu) wystawiali mandaty za chodzenie niewłaściwą stroną pobocza drogi. Punk rock swoją drogą, ale bezpieczeństwo i dyscyplina na pierwszym miejscu.
    Ach, wypadałoby cokolwiek wspomnieć o samym festiwalu, choć nie wiem sam, czy nie ważniejsze są wszystkie kolejne doznania około-muzyczne, no ale dobra: ukraińska ZRADA była rewelacyjna, tak energetyczno-ekwilibrystycznej kapeli dawno nie widziałem (perkusista chyba był  żonglerem w cyrku), natomiast zupełnie z innej bajki, ale za to z jak wysmakowanej była MERKABAH, grająca zza firanki powieszonej na scenie – muzycznie mnie po prostu wmurowało. Poza tym jak zwykle dobre i świetne wege cateringi i alkohole domowej roboty, jak choćby przepyszna bzówka, mmmm…
    By powrócić z festiwalu na łono cywilizacji trzeba wykazać się niezłą samodyscypliną, niestety jest mały wybór pociągów z magicznego przystanku w Gródku, które dowiozły by nas do Lublina, konieczne jest więc zerwanie się o poranku, by przemierzyć mroczny las z dzikami-ludojadami. Impreza była zdecydowanie elitarna, familijna wręcz, co mam nadzieję, że nie wpłynie na być-albo-nie-być przyszłorocznej edycji, ale po takim wyjeździe naprawdę współczuję ludziom, którzy w poszukiwaniu doznań muzycznych masochistycznie wybierają woodstocki, offy czy openery.

1 komentarz: