wtorek, 25 grudnia 2018

Jak zostałem melomanem

    Melomanem zostałem tak naprawdę dopiero na ostatnim z opisanych przystanków, wyjaśnienie tego nie jest proste, a to przez zbiegi wielu okoliczności, przez które miałem okazję odnaleźć się na kilku nietypowych imprezach, choć rozciągniętych nieco w czasie, ale tworzących swoiste tournee po eventach odbiegających od zwyczajowych klimatów koncertowych.
    Zaczęło się zupełnie inaczej niż zwykle, od sms-a, przysłanego przez pewnego znanego (tu i tam) kieleckiego anarchistę, z zapytaniem czy nie wybieram się na slam poetry do "Galeonu". Wahanie trwało gdzieś 2 kieliszki (taka kielecka miara czasu), a i daleko nie miałem, więc powędrowałem, w lekkim stresie, bo wydarzenie w końcu kulturalne, a ja przecież menel. Na drewnianych schodkach przed wejściem czuwał G., niczym bosman, by w trakcie krótkiej rozmowy sięgnąć pod kurtkę i pociągnąć łyczka brzoskwiniowej "Amareny" (A, wiesz, zabrałem tym gówniarzom, bo pili pod stołem...). Aż mi ciarki przeszły, te z odległej przeszłości, te z bram, te z delegacji, z festiwali i aż musiałem poprosić o próbkę tego trunku. Ech... Zasmakowało właśnie tym wilgotnym podwórkiem, na którym staliśmy, tą smętną jesienią.
    Ale przyszedłem w końcu na poezję i była! Dziwne to było, w tym właśnie miejscu przesiąkniętym patologią, naziolstwem minionym, ale była klimatyczny podkład muzyczny z keyboard'a, nastrojowe światła i ludzie, którzy recytowali prawdziwe wiersze. Nie byłoby to jednak tak niezwykłe, ale tak jak rozpoczęło się to raczej niespodziewanym powitaniem "Amareną", to skończyło dość zaskakująco wierszem-petardą wyrecytowanym przez K., który brzmiał mniej więcej tak:
Nacjonalizm - chuj!
Kapitalizm - chuj!
Władza - chuj!
Kościół - chuj!

I tak dalej z gromkimi odpowiedziami ze strony grzecznej publiczności: „Chuj!”
    W kolejności następnym skonsumowanym torcikiem, tym razem muzycznym, był koncert kapeli GRUZ, w sekretnej melinie kieleckiego undergroundu. Piękne, familijne wręcz wydarzenie, z ekspresją, muzyką i rozmową, a nawet i tanecznym afterkiem. Ktoś rzucił wtedy znamienną uwagą, że można było policzyć w tamtej sytuacji iluż to (progresywnych) punków jest w Kielcach; otóż niewielu. Ale wydarzenie to delikatesowy torcik z wisienką.

GRUZini
   Nie mogło zabraknąć oczywiście zdarzeń krakowskich, które dla mnie wciąż są innym, niezrozumiałym światem, ale ja jestem w końcu z małego miasta i fajnie mi tak, jak w tym wieku tak się jeszcze dziwię, odkrywam i kręcę głową nie pojmując czegoś. Zajrzałem na przykład na koncert do knajpy, o której istnieniu nie miałem nawet pojęcia, ale właśnie przede wszystkim dlatego tam się wybrałem, nie dla muzyki, bo tej to się mocno obawiałem, co zresztą się sprawdziło. Dziwne to było połączenie - pub "Kornet" to miejsce obklejone plakatami z imprez rumuńskich i jazzowych, z dość tanim piwem (6 zł), choć akurat wtedy gościło kilka kapel punkowych. Niestety takich, które ewidentnie zainspirowały kogoś do stworzenia takiego hasła jak "Zdelegalizować polski punk!". W tym właśnie kontekście mogę wymienić Secesję i Ukrainę, szczególnie tą drugą, niestety. Koncert uratował na szczęście bardzo dobry band GENEZYP KAPEN, grający coś co mogę nazwać uliczny punk'n'billy. Jednak ten koncert był nietypowy z zupełnie innego powodu niż niesmak muzyczny, bowiem wstrząsnęła mną średnia wieku osób na nim przebywających, a było to co najmniej +45, lub raczej 45-50, prawdziwy geronto punk. Siwe głowy, ludzie łapiący się za serca po kilku podskokach, podrygujące matrony, grube brzuchy... To rzecz dla której warto było iść i obserwować to zaginione plemię, terrarium z punk emerytami w tym ciasnym i nieprzyjaznym koncertom miejscu. To było ostre, lub raczej trudne do przełknięcia zdarzenie.
    Dla odmiany, mocna metamorfoza stylu i miejsca, kolejny koncert krakowski, ale dziwny podwójnie: kapele i środowisko SE, a sam koncert w salonie tatuażu. Wąskie, kiszkowate wejście, lada i przepyszne wegańskie żarcie, kapele grające w pokoiku 20m2 i wiszące tam obrazki z matkami boskimi. No i zero alkoholu (ach, kolesie z Embitera chyba pili piwko, ale oni to niezbyt SE), więc ukradkiem, z wyrzutem sumienia wręcz, sączymy ćwiartkę przed wejściem. Muzyka i sardynkowy ścisk w koncertowym pokoju to ostra jazda, wyzwanie dla ciała i wręcz eucharystia dla ducha.
FORESIGHT
    Byłoby zbyt pięknie jednak, gdyby wszyscy tak grali, teleportujemy się więc kilka dni później na koncert z kapelami pop-punk z Włoch i Francji. Jest tak kurwa cukierkowo, że zapijanie wódką nie pomaga, a kolega P. podsumowuje to dosadnie: "Nie za taki punk rock piłem". Na tym jednak polega cierpienie w trakcie eksperymentów na samym sobie, czasem rezultaty bywają bolesne.
    Przedostatnim punktem w tym maratonie był koncert, na który nie zamierzałem iść, ale zdecydował też argument już poprzednio wyciągnięty: event jest w knajpie RE, a to miejsce w którym wcześniej moje ciało nie było obecne. Sam bar latem jest zapewne bardzo uroczy, podwórko zadrzewione, pełne cienia i ptaków, zimą jednak klimat mroczny, aczkolwiek za to można spokojnie ukryć się z ćwiarteczką między drzewami. Ten pub ma bowiem ogromną wadę, która wyklucza to miejsce z normalnego alkoholizowania czy spotykania się na jakieś sączenie i pogaduszki - mają tylko piwo z Kampanii Tfu! Piwowarskiej, więc istny dramat. Za to salka koncertowa bardzo fajna, a muzyka która tam zabrzmiała nietypowa - Nac/Hut Report kojarzył mi się z najmroczniejszymi scenami z filmów Lyncha, ale potem ZŁOTA JESIEŃ uwarzyło niezły garniec z hałasem. Aż nie wiem jak to nazwać, to trochę jak Pink Freud na noise-core’owym speedzie, ściana dźwięku, ale słychać w tej muzyce nuty, nie akordy. Mmmmniam.
ZŁOTA JESIEŃ
     Na podsumowanie tej włóczęgi po miejscach i dźwiękach, i podsumowanie roku chyba też (choć widziałem później jeszcze świetne Negative Vibes, ale to jednak, cóż, sztampowy koncert hc-punk, jakich bywa tu w końcu sporo) wybrałem się na duet koncertowy – najpierw darmowy gig całkiem miłej kapeli Mojra, w pubie "Drukarnia", w którym oczywiście nigdy wcześniej nie byłem, czyli kolejne doświadczenie, ale zasmuciła mnie cieniutka frekwencja, jak na darmoszkę. Potem szybciutko na "Warsztat", gdzie zostałem melomanem, kupując bilet na Wieczór Melomanów. Widziałem na co idę, Wiktor Skok to ikona hałasu i w swoim solowym ataku zniszczył percepcję perfekcyjnie, zapętlając swoje dziwne dęciaki z industrialnym hałasem, który mi, laikowi, przypominał trochę ten siermiężny, maszynowy, ale mocarny klimat z demo Laibacha z 1985 roku. Na koniec zaś BOANERGES, które mieliśmy kiedyś zaszczyt gościć w Kielcach – plemienny, industrialny zestaw rytmów w bardzo nietypowej, hm, aranżacji. Normalnie surowe, tłuczone mięso. 
BOANERGES
    Tak naprawdę to licząc te wszystkie wypite ćwiartki, kieliszki to zostałem nie tyle melomanem (ale mam bilet!), ile menelomanem. Ale nie kończę z tym sportem, kiedyś przez pomyłkę może wejdę do filharmonii (z ćwiartką, oczywiścież). 

8 komentarzy:

  1. Ten blog znalazłem przez wyszukiwarkę internetową.Teraz już bardzo dobrze wiem że na tym blogu zostanie na dłużej na pewno.

    OdpowiedzUsuń
  2. Moim zdaniem to na pewno jest bardzo ciekawa historia.Dodatkowo jak pan będzie potrzebował to polecam panu sklep https://kyocera24.pl/kyocera-noz-ceramiczny-shin-szefa-kuchni-18cm z dobrym nożem ceramicznym.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wydaje mi się, że na budowie, na której pracuję, życie przez 10 godzin ma intensywność i smak kilka razy wyrazistsze niż wasze przez cały dzień; to jakby porównać mówienie "do kurwy pierdolonej nędzy" z "o kurczę felek". No.

    OdpowiedzUsuń
  4. Bardzo interesujący to jest blog tak naprawdę.Im więcej takich blogów będzie tym na pewno będzie lepiej.

    OdpowiedzUsuń
  5. Barwna podróż duchowo estetyczna.
    Szkoda tylko że komentarze z dupy jakieś aby ulokować w przestrzeni zerojedynkowej link do swego chłamu. Jedyny żywy człek pośród botów nie ma sznurka, co za czasy!

    OdpowiedzUsuń
  6. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń