piątek, 13 lipca 2018

Nie ma prostej drogi do domu


    Jeżdżąc po Krakowie tramwajami do pracy, lub też z niej wracając, z punktu A do punktu B, lub C czy D, różnymi liniami i trasami, tęsknym spojrzeniem lustrowałem przestrzeń i uczyłem się geografii tego miasta, wypatrując szyldów na lokalach, które mogą serwować ukojenie. Przyznam, że nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony, wiedząc, że miasto królów wycenia swe usługi wedle portfela turystów, a i skoro życie tam jest droższe, to i alkohole w lokalach też, więc słabo to widziałem. Przez okna komunikacji miejskiej wypatrywałem jednak witryn i znaków, aż w końcu wypatrzyłem pierwszy, i to jaki!
    „Best”. Bar o takiej nazwie, z takim wyglądem (plastikowy siding na elewacji) i w takim miejscu raczej ma tradycję, niż ofertę i to mnie skusiło, a wcale nie miałem zamiaru się opierać. Malutki, można rzec "familijny", z dość ubogą kartą alkoholi, której główny trzon stanowi kilka czeskich piw po 6 zł, w głębi dart, oblegany przez roznegliżowanych emerytów (prawie topless, bo zapięty tylko jeden najniższy guzik w koszuli jest wręcz prowokacją dla frakcji, którą oburza lub wręcz uważa za agresywny taki seksistowski wygląd, jak np. na niektórych koncertach punkowych). Tak czy inaczej cena piwa i klimat w sam raz, musiałem jednak zrezygnować tymczasowo z wizyt ze względu na telewizor i emitowane tam mistrzostwa w kopaniu gały, cóż... nie istnieją ideały, choć ten bar jest zupełnie różny od wyobrażeń o krakowskich pubach. A po swoich wstępnych badaniach środowiskowych muszę przyznać, że naprawdę jest w tym mieście bardzo różnorodnie, a bar „Best” był pierwszym alkowykopaliskiem, które odwiedziłem.
     Idąc tym tropem, chcąc te miejsca sprawdzać po kolei, trafiłem do knajpy z piwem po drugiej stronie mostu – niby tylko tyle, a jaka ogromna różnica, symboliczne rozbicie na zupełnie inne światy. Pub "T.E.A. Time Brewpub" to miejsce dla ludzi zupełnie innych niż ja, więc się tam po prostu nie odnalazłem, to istna materializacja moich obaw, co do tego jak wygląda krakowska piwiarnia. Ceny wysokie, smaki nieznane, nieproletariackie, ogarniające mnie poczucie obcości i jakiejś dziwnej niższości (wobec tego co mówi bar o sobie: "o piwie wiemy wszystko", ze wszechobecnymi angielskojęzycznymi przewodnikami o piwie i takie tam). Przerost formy (piwo to nie deser, ale w takiej formie tak) nad treścią, czyli napojem z alkoholem do zaspokajania pragnienia - gdy na piwo mam pracować prawie godzinę to treść traci sens. Ach, orzeszki były gratis... Ale po wyjściu czułem się tak nieswojo, byłem zmieszany tym doznaniem, zupełnie tak jakbym wypił malinową ipe.... co niestety było prawdą.
    Inne miejsce wypatrzyłem także z okna tramwaju, ale dość długo nie miałem pewności, czy jest prawdziwe, czy to tylko pozostałość historyczna, witryna bez wnętrza. Nie byłbym sobą gdybym nie sprawdził, wysiadłem więc po prostu na przystanku, wszedłem po schodkach i normalnie kupiłem piwo. „Drink Snack Bar Kejt” – jak żywo przypomniał mi pijalnie piwa z lat 90, w których było tylko piwo butelkowe, a w Kejcie tak właśnie jest. Gdy wszedłem tam po 17 nie było w środku nikogo, ceny niekrakowskie, czyli 5 lub 6 zł, niestety wybór dość nieciekawy, same korporacyjne piwa, w tle leciał mecz, cisza, nic kompletnie się nie dzieje. Wbrew wyblakłemu napisowi na witrynie nie było 30 piw, snacków ani drinków tylko czysta forma, 10 piw (na oko). To dobre miejsce na powrót do domu po pracy – wysiadam z tramwaju, idę 5 metrów, wypijam piwo i wsiadam w następny tramwaj.
    Z kolei następną miejscówkę znalazłem w nieco inny sposób – wysiadam na przystanku i w stronę następnego idę przypadkową równoległą ulicą, w ten właśnie sposób wszedłem do pubu „Oliwa”. Miły lokal, choć to już zdecydowanie bardziej kazimierzowski klimat, ale jest lany Zubr (ten z czeskiego Přerova, oczywiście), który kosztuje jeszcze w granicach dopuszczalności (tą granicę wyznacza poziom cen z niektórych lokali kieleckich, w których dla mnie jest za drogo, ale na Kraków jeszcze może być). W międzyczasie, czyli między łykami piwa, wchodzi starsza kobieta i łamaną polszczyzną zamawia wódkę dla swoich współtowarzyszy. Barman leje do kieliszków 40 ml, ona oburzona: „Co takie małe, to duże chłopy, lej podwójne”. Zupełnie nie po krakowsku, tam ciężko spotkać kogoś, kto w ogóle pije wódkę.
    Kolejny bar umykał mi przed spojrzeniem bardzo długo, albo powstał niedawno, albo reklamę (czeskiego) Zubra przymocowali na ścianie przed chwilą, a jest koło zajebistej wege żarłodajni „Momo”, więc chyba bym go zauważył wcześniej. Więc otóż ten przybytek nazywa się Bar „Bałtyk”, ma tanie czeskie piwo, tanią wódkę (piołunówka, mmmm...), leci fajna muzyka, ogólnie jest zajebiście, a jedynym minusem jest maleńkość tego miejsca, nie zmieści się tam na stojąco więcej niż 10 osób. Mimo to – bomba.
    Ostatnie odkrycie, najświeższe, wczorajsze, to prawdziwa wisienka na torcie, istny cymes. Z dworca jest tam dosłownie rzut kamieniem, ale tak jakoś nie po drodze, chociaż od teraz – kto wie gdzie będę skręcał po wyjściu z dworca. Odkryłem go walcząc z alzhaimerem, czyli zmieniając trasy przemieszczania się do przystanku, by ćwiczyć mózg w orientacji – zamiast iść na bliższy, po to by przesiąść się na następnym, poszedłem na jeszcze inny, by wsiąść już w docelowy tramwaj. A tam, za winklem, kilkanaście metrów od rogu, wisi reklama jakiegoś piwa, ani chybi bar. Podchodzę i się zachwycam, bowiem nic lepiej nie oddaje klimatu tej knajpy niż sama nazwa: „Bar u Jolki”. Piwo lane za 5 zł, tego nie ma nawet w Kielcach, palarnia, ogródek, wódka, wszystko co jest potrzebne by tam zasiąść na chwil kilka. Naprawdę jestem pod wrażeniem. Wrócę.
    Ale nie wszystko jest takie miłe czy oczywiste. Przy okazji wizyty na bazarach zwanych tutaj targiem na Grzegórzeckiej, rzuciłem okiem na ofertę położonego obok „Bistra podwawelskiego” i widzę piwo. Fajnie, wchodzę, zamawiam całkiem niezłe naleśniki po ukraińsku i piwo, pani pyta czy z lodówki, by w chwilę potem oświadczyć, że w tym lokalu tego piwa spożyć nie mogę. Zamurowało mnie, ale cóż, naleśnik da się zjeść bez piwa, ale zaskoczenie zostało. Kolejną niespodzianką był bar nazwany „Coffe Pub Laundry”, położony obok przystanku, więc fajnie, w podpiwniczeniu, więc na upał też fajnie, ale pani mówi, że jest tylko „caffe”, bo czekają na koncesję, więc bieda a nie pub.
    Jeżeli ktoś zna Kraków tylko z knajp na Kazimierzu czy na Starym Mieście, to mogę tylko współczuć, okazuje się, że to miasto ma też ofertę dla takiego marginesu jak ja.

2 komentarze:

  1. Pierwszy raz jestem na tym blogu i podoba mi się on bardzo.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ten wątek w każdym aspekcie jest bardzo ciekawy i na pewno w przyszłości będę tutaj wracał.Taki jestem i się nie zmienię.

    OdpowiedzUsuń