niedziela, 12 lutego 2017

Woor post mortem


    Było takie miejsce, które niemal wymknęło się definicjom, które powinny je zamknąć w szablonach typu „bar”, „pub”, „klub muzyczny”, ale skoro inaczej się nie dało funkcjonować, więc czasami bywało uwięzione w tych schematach. Jednak przesiadywałem tam na tyle często, biesiadowałem, zanurzałem się w słowotoku lub niespiesznych deliberacjach, że ze swoją wiedzą uznawałem ponure widmo stygmatyzacji typowym barowym klimatem za dość mocno odległe. I nie tylko dlatego, że można było sobie wypożyczyć książkę z baru, posłuchać rozmowy o Mrożku toczonej przy wódce przez zupełnie nieznanych mi przybyszów, poznać detale kuchni wszelakiej i wykwintnej, ale i zaznać wielu zaskakujących spotkań z zakrętami kultury. Były onegdaj czwartki z grami planszowymi, cykliczne jam session, ale i udało się właśnie tam przedstawić swoje niezdrowe fascynacje filmowymi obrzeżami, prezentując w nihilistyczne niedzielne wieczory perełki filmowego ekspresjonizmu, surrealizmu, dadaizmu czy kanonu kina klasy C – gdzież jak nie tam, w „Woorze”, można by w oparach alkoholu delektować się „Pakistańskim Draculą”, „Killer Condom”. „Necromantic” czy filmami z totalnych granic, jak „Begotten” czy „Człowiek, który pogryzł psa”. 
     To był też klub prezentujący bezmiar muzyki na żywo, wśród której było mnóstwo niesamowitych zdarzeń, koncertów i dla nich warto było tracić godność czy zyskiwać siniaki. Wśród tych kilkuset koncertów, które się tam odbyły, było też kilkanaście wyjątkowych Punxperymentów, z których nigdy nie zapomnę choćby On Yer Bike, [peru] czy S.A.T.A.N (przykłady oczywiście tendencyjne).
    Społecznie to było też idealne środowisko do przeróżnych badań socjologicznych – wczesny okres był dość mroczny w klimacie, który podsycały nielaty przesiadujące przy jednym piwie, przegryzanym acodinem i popijanym winem spod stolika. Udało mi się być też na kilku koncertach hip-hopowych, które wciąż utrzymują mnie w głębokim szoku – przychodziło 200 czy 300 osób i niemal nikt nie pił alkoholu, barmani się nudzili, a przed moimi oczami las rąk jak na jakimś parteitag. 

    Cóż, fenomen tego znikniętego miejsca trudno opisać w kilku zdaniach. Można by się pokusić o interpretacje z Hakim Bey’a o Tymczasowej Strefie Autonomicznej, jako mikrokosmosie „anarchistycznego marzenia” o wolnej kulturze, nieustających saturnaliach, o miejscu które jako TSA musiało „zniknąć” z samej swej definicji, ale chyba nie ma sensu pisać takich dyrdymałów. Było i się wypiło. Tak dużo się wypiło, że się skończyło. Szkoda, przeogromnie szkoda.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz