wtorek, 16 lipca 2013

Że-leb-sko!

Coroczny wyjazd na Ultra Chaos Piknik do Żelebska ma podłoże zdecydowanie terapeutyczne. Bo i ważne z kim się jedzie, co się robi lub czego nie robi w międzyczasie, sam [muzyczny] cel nie do końca jest najważniejszy, chyba ważniejszy jest wyjazd sam w sobie. Donikąd. Do miejsca, które nie jest jeszcze przechwycone przez wszystkie GPS-y. Spróbujcie odnaleźć się w tym nietypowym miejscu choćby przez wypowiedzenie na głos tej nazwy: „Żelebsko” – i twarde, i syczy i takie składniowo wschodnie. Idealne na taki festiwal. A dalej, za Żelebskiem kilka kilometrów jest urocza w nazwie miejscowość Hedwiżyn, brzmiąca jak spolszczona nazwa kapeli hardkorowej.
Dla mnie punktem bardzo istotnym w tej duchowej wyprawie jest na przykład coroczna kilkukilometrowa pielgrzymka piesza do sklepu w Dylach [tak! Znowu to niesamowite nazewnictwo – wieś Dyle!], do miejsca, gdzie jest uroczy park ze stawem, na którym w dodatku jest romantyczny mostek prowadzący na wysepkę. W parku są normalne ławki, a nie jest to bynajmniej miejsce monitorowane przez kamery, patrole mundurowe i to jest wprost niebiańskie, napić się tam wina marki „Kijek” [nawiązanie zapewne do kultowego wina „Patyk”] z plastikowego kubeczka w aurze spokoju i niespiesznego odprężenia. Wszak koncerty są dopiero późnym popołudniem…
Nie wolno pominąć jeszcze takiej informacji, że do sklepu w Dylach idzie się przez Cyncynopol i przez inną wieś, w której na przystanku autobusowym pielęgnowane są kwiatki w oponie [choć to raczej w ogóle okoliczny zwyczaj]; być może jest to autochtoniczna wersja naszej kieleckiej akcji „Kwiatki w betonie”?
A sam festiwal? Ze swoją otoczką, aurą, bezpiecznym terytorium bez nikogo, kto by to bezpieczeństwo zapewniał, to niezwykłe miejsce. Muzyka muzyką, ale jest jeszcze genialne żarcie wegańskie i wegetariańskie, piwo w dobrej cenie, brak ochroniarzy, którzy czepiają się tego co wnosisz i pijesz na festiwalu, oglądanie wczesnych koncertów w pozycji horyzontalnej na trawie, a w niedzielę nawet pofestiwalowa wyprzedaż piwa!

Muzycznie cymes, trufle i kawior, choć pewne rodzynki muzyczne nie dojechały [ja liczyłem, niestety do czasu, na WIEŻE FABRYK], to i tak było czym się delektować przez te dwa dni. Nawet miejscowi przychodzą, kupują karnety i odkrywają niezapoznane dotąd dla nich rejony percepcji i zabawy!
Dla zmęczonych uszu w chwili przerwy między koncertami, a także coś dla oczu – fireshow całkiem niezłe, a na pewno w porównaniu z zeszłorocznym.




BULBULATORS, INKWIZYCJA i egzotyczny, rozgadany rosyjski PURGEN – było być, jak ktoś nie był i nie widział. I już. 

A na koniec dowód, że była to wysokoenergetyczna wyprawa, czyli puenta wyprawy ładującej  mentalne akumulatory.

2 komentarze:

  1. Pierwsza fota rulez [ i w miłym towarzystwie mniemam, żeńskim albo ''gotyckim'' jak po malowanym paznokciu widzę, no chyba że tak brudny ? ] a miejscowy pan w pogo wręcz EPICKI - pozazdrościć. Szkoda jedynie, że trza jechać aż w takie zadupie [ w najlepszym słowa znaczeniu ! ] by bez syndromu ściśniętej dupy pić wino w plenerze [ a może nie ? ] - po raz kolejny okazuje się, że głównym elementem siejącym chaos są stróże porządku [ bez których jak widać obyć się można, przynajmniej tutaj ].

    OdpowiedzUsuń
  2. p.s. CYNCYNOPOL... tak się powinno nazywać moje ulubione wino.

    OdpowiedzUsuń