poniedziałek, 8 lipca 2013

Włoszczowa zbadana: zero misterii

Pojechaliśmy szukać źródeł, lub choćby wizualizacji mistycyzmu, który dosięga Włoszczowę. Próbowaliśmy odnaleźć przejawy lokalnego kultu, który od 2010 roku kwitnie pokątnie w tym miasteczku. Nie udało się. Nie dotarliśmy nawet do tego kawałka uświęconego betonu równo i elegancko witającego gości z Warszawy i Krakowa na przystanku kolejowym Włoszczowa Północ; beton jest mi nieobcy, ale nie umiałbym doszukać się w nim niczego świętego. Żałujemy za to o wiele bardziej, że jadąc do Włoszczowy użyliśmy kursowego busa, nie zobaczyliśmy więc normalnego dworca, który niestety położony jest 4 km od rynku. Jadąc za to świętokrzyskimi drogami doświadczyliśmy za to skutków powszechnego rozpierdolu drogowego na trasie Kielce-Włoszczowa – gdy skończyło się Euro 2012 prace przeniosły się na prowincję zmieniając krajobraz i organizację życia komunikacyjnego.
Miasto ciągnie mnie niby rynkiem, jak każdego, kto kiedykolwiek pił alkohol „w mieście”, ale nie, nie tym razem. Stosujemy metodę zagubienia, iść jakąkolwiek ulicą odchodząc od rynku, by zgubić się, zobaczyć nieodkryte, sfotografować coś swojskiego. Niestety uliczek jest po prostu mało, może dlatego trafiliśmy na dzień, w którym co najmniej połowa z nich jest pokrywana asfaltem. Wszystkie na raz, w jednej akcji.



Uliczki kierują nas wciąż w tą samą stronę, nie da się zgubić, uciec zbyt daleko od rynku, zapodziać się nieznanym miejscu, wciąż widzimy kościół, który jak magnes ciągnie nas ku sobie. Nie ma sensu się bronić, gdzie jak gdzie ale tam może kwitnąć jakiś lokalny kult.



Odnajdujemy magiczny dąb, sądząc po tabliczce ma już 7 lat, sądząc po wyglądzie nie podoba mu się, komu jest poświęcony i najwyraźniej nie ma zamiaru rosnąć. Niczym powieściowy Oskar Mazerath z „Blaszanego bębenka”.

Ze ścian wyrastają macki pradawnych potworów, zmasakrowane, pocięte w jakiejś nocnej bitwie. To o tym miasteczku pisał Lovecraft?


W międzyczasie, co normalne w tym przeniesionym w nasze realia lovecraftowskim miasteczku Arkham, zaczyna padać deszcz, tak musiało być, kto wie, może pada tam 200 dni w roku? Ale to dobra okazja by usiąść w jakimś stylowym wnętrzu i delektować się wystrojem restauracji „Rycerskiej” i podawanym w niej piwem za 3,50! To później staje się źródłem ponurej konfrontacji – oprócz kebabów, pizzerii i tejże restauracji nie udało się odnaleźć żadnego innego lokalu typu „małomiasteczkowy bar”, w którym można by się napić piwa, w taki właśnie ludyczny, tradycyjny sposób. To miasto przegrało już ze sformatowaną nowoczesnością. Pozostaje tylko piwo wypite ukradkiem na jednej z bocznych uliczek. Na rynku jest niestety monitoring… Wizyta w tej szacownej restauracji przynosi jeszcze jedną zaskakującą obserwację - jako "obcy" dostajemy herbatę w eleganckich filiżankach, nerwowy gul nam skacze jednak, gdy widzimy miejscowych, którzy dostają herbatę w klasycznych szklankach z koszyczkiem na spodku, właśnie takich, jakich oczekiwaliśmy w tym miejscu, w tym mieście.

Na rynku jest też pomnik Rzymianina. Co do cholery, stoję przed nim lekko zaskoczony i gdybam kiedyż to Rzymianie tędy przechodzili, co uczynili, co zbudowali, kogo uratowali. Nie zgaduję. Odkrywam po czasie – to św. Florian.





1 komentarz:

  1. Ee, to ja myślałem, że pojechałeś tam tak zwyczajne by zwiedzić a tu... choć jak gdzieś wybiera się z K. to w sumie nie ma co się dziwić. Ostatni tygrys the best a przed-przedostatni qusi-mural z niedokończonym profilem i wąsem a la Dali oraz okiem [ a może to UFO ? ] wręcz mistyczny - to jakiś włoszczowski surrealizm ?

    OdpowiedzUsuń