piątek, 8 stycznia 2010

Na rubieży Unii Europejskiej

Znalazłem się na kilka tygodni służbowo na krańcu Unii Europejskiej. Ona przecież kończy się w naszym kraju. I ja tam byłem. To dziwne uczucie, ale nie dlatego, że za kilka kilometrów jest granica z Ukrainą, tylko dlatego, że ten świat jest jednak trochę inny… Wjazd w tamte tereny jeszcze przed opadami śniegu przywoływał skojarzenia z rubieżą obronną tej potęgi jaką jest Unia, bowiem wzdłuż dróg rozdzielających bezkresne pola ciągnęły się mury obronne, czasem długości kilkuset metrów, zbudowane z… buraków cukrowych.

Od czasu do czasu pojawiały się przy drogach bunkry ze słomy.

Z podobną częstotliwością pojawiają się patrole Straży Granicznej sprawdzające przejeżdżające samochody – ponoć nie ma tygodnia, by nie złapali kogoś, kto próbował wkroczyć do naszej Wielkiej Unii przez zieloną granicę. Strażnice SG są tam co 20 kilometrów a ich wyposażenie przypomina ponoć efektowne wynalazki z hollywódzkich wybuchowych filmów.

Tam zanika zasięg nadajników polskich telefonii komórkowych, z zaskoczenia natomiast telefon znajduje się w zasięgu ukraińskiej sieci komórkowej i nieopatrznie odebrane połączenie kosztuje 5 zł za minutę rozmowy…
Ale zupełnie inaczej patrzy się na tą pustkę i wieczorną ciemność nieprzeniknioną, gdy zna się trochę prozy napisanej przez Stasiuka i choćby po obejrzeniu bardzo dobrego filmu „Wino truskawkowe” wg jego „Opowieści galicyjskich”. Film dobrze oddający wg mnie jego „niespieszne pisarstwo”, z tym nietypowym rytmem opowieści. Potem dla sprawdzenia jak tam ma się inny film wg jego prozy obejrzałem po raz pierwszy kiepską ekranizację „Białego kruka” czyli film „Gnoje”. Ten nieszczęsny dosyć film jest chyba przejawem zagubienia pierwszej połowy lat 90-tych, gdzie rządzi ciężkostrawny rozdźwięk między formą i treścią. Jedyne co w nim mnie ucieszyło to epizodyczna rola samego Stasiuka jako bazarowego alfonsa. Ach, jeszcze jego nowa książka „Taksim”, jako świąteczno-urodzinowy deser, pochłonięty przeze mnie jak zwykle w pociągu relacji Kielce-Wrocław… Ten smak długo drażni moje literackie podniebienie w przyjemny, choć tym razem lekko przygnębiający sposób. W międzyczasie podczytywałem jeszcze książkę M. Foucault „Ja, Piotr Riviere, skorom już zaszlachtował moją matkę, moją siostrę i brata mojego…” o nietypowym przypadku XIX-wiecznego matkobójcy [w kategorii szaleństwa, psychiatrii i kryminologii], specjalnie zabraną w to ponure miejsce. W sam raz lektura na to odludzie i to wszystko było jak składniki nietypowego drinku. I po tym też, jak i po zapowiedziach, po zachwycie nad „Weselem”, bardzo niecierpliwie oczekiwałem na obejrzenie filmu Smarzowskiego „Dom zły”. Po tym pobycie na odludziu, spodziewałem się bowiem sam-nie-wiem-czego. Zwabiła mnie na niego też zaanonsowana atmosfera pustkowia w tym filmie [oprócz tego wszystkiego co miało w nim być i czego się zresztą doczekałem] ale pokazał mi się jednak inaczej. To nie był zresztą „fajny” film; gdy wychodziłem z kina taki zresztą komentarz usłyszałem od kogoś z widzów: „myślałam, że nas zabierzesz na jakiś fajny film…”. Ta filmowa perełka może być traktowana jako alkoholowo-polityczna fikcja, bo plan filmu po prostu jest zalany wódką, ale film zgniata. Oglądana w zimowe dni pogrąża jeszcze bardziej w zimowej depresji i podjudza by szybko wypić wódkę, bo co by innego.
Tam, na dalekiej Lubelszczyźnie [czy może raczej Zamojszczyźnie] gdy w ciągu dnia widuje się zaledwie kilka osób, to dziwne uczucie dla mnie, przyzwyczajonego do dźwięków, ludzi, miasta. Cisza przytłacza. W nocy przygniata ciemność i czarna pustka.

Tamtejszy ksiądz proboszcz, którego parafia obejmuje kilka wiosek, nękany jest przez tajemniczego dręczyciela krótkimi sygnałami telefonicznymi zarówno na komórkę, jak i na telefon stacjonarny. Parafia ma tylko około 600 wiernych w tych kilku wioskach [tyle, ile spory wieżowiec na którymkolwiek osiedlu], co przy ujemnym przyroście naturalnym sprawia, że nie istnieje tam funkcja wikarego, a za kilka lub kilkanaście lat może przestać istnieć jak po kolei PGR-y, szkoły, sklepy… Po opadach śniegu GPS kieruje samochód na drogi, których nie widać, bo pod warstwą nawianego śniegu przestają istnieć na nieokreślony czas. W cięższych zimach do niektórych osad żywność dostarcza Straż Graniczna na skuterach śnieżnych. Ale w tamtym pustkowiu w wielu miejscach można za to się natknąć na bardzo urokliwe cerkwie po-grekokatolickie jak np. ta w Chłopiatyniu

A tamtejsze cmentarze grożą wizją nadchodzącej „nocy żywych trupów”

Wyprawę przy zdrowych zmysłach podtrzymywał Polmos lubelski, bo w tamtejszych sklepach nie ma chyba wódek innego pochodzenia, nie zauważyłem przynajmniej. Byłem w dwóch sklepach co prawda, jednych z niewielu na tym odcinku, które są od siebie oddalone o kilka kilometrów… W różnych konfiguracjach były to więc: Żołądkowa Gorzka, Żołądkowa z Miętą, Żołądkowa z Miodem, Żołądkowa Czysta. W dalszych sklepach [czyli bliżej centrum Europy] smakowite wynalazki z tegoż Polmosu czyli „Cytrynówka” [istne mistrzostwo!], „Malinówka”, „Miodówka”, „Żurawinówka” i inne orbitujące w 36% smaku. Piwo natomiast w ujemnych temperaturach się po prostu nie sprawdza, ale rządzi lubelski browar „Perła”. I okazjonalnie plastikowe ukraińskie


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz