sobota, 6 lutego 2016

2015 - Bielsko-sinusoida-Biała

    Bielsko-Biała jest jednym z niewielu miast, do których nigdy nie zostałem zesłany służbowo, choć byłem tuż obok, w Czechowicach. W Bielsku byłem jednak całą otchłań czasu temu na własnym koncercie i jak to bywa w życiu, czas okazał się nienażartym potworem zjadającym wspomnienia, niewiele więc mogę o tym opowiedzieć. A może to nie z powodu upływu czasu, ale dlatego, że akurat te komórki pamięci umarły w drodze okrutnego losowania zabite przez kolejne strumyki  alkoholu. Cóż, to nie jedyne pogrzebane wspomnienia, nie pamiętam praktycznie całej szkoły średniej, ale tu akurat nie mam żalu do etylkommando, że dokonało tak szerokiej egzekucji neuronów pamięci.




    Do Bielska przemieściłem się pociągiem  z Pszczyny, już pozytywnie naładowany i ledwo po wynurzeniu się z dworca zobaczyłem, że nie jest to zwykłe miasto XXI wieku. Nie wiem czego się spodziewałem, czeskiego Radomia? Ale już ciąg fastfoodowych bud przydworcowych uświadomił mi, że jest tu dziwnie swojsko, tak jak lubię, że miejsce to chyba trwa w jakimś powolnym bezczasie. Zaś po przejściu zaledwie kilkuset metrów zaintrygowany tym co widziałem zacząłem robić zdjęcia i to kolejny dowód na to, że wciąż się tam rozglądałem, mrucząc z satysfakcji architektonicznej. Jest w tym mieście mnóstwo śladów PRL-u, ale i dobrego modernizmu, a poza tym to śródmieście, które nie jest „starym miastem”, ale i nie ma w sobie układu osiedlowego, tego przymusu przestrzeni blokowiska, jest na tyle rozległe i nie do końca przewidywalne, że czułem się tam świetnie. Zanurzałem się w uliczki, zakręty, błądziłem niespiesznie bez celu. Choć nie, nie do końca – było kilka rzeczy, o które miałem ochotę się otrzeć, jak choćby „Vagina cafe”, ale nie wiem jak to się stało, że nie udało mi się jej znaleźć. Byłem na placu Wolności, zaglądałem w witryny i nie doświadczyłem jej obecności, może dlatego, że facetom trudno ją znaleźć? 



    Szukałem też wegetariańskich miejscówek, nawet na jedną, niestety zamkniętą już z powodu dość późnej pory natrafiłem w miejscu, którego następnego dnia już nie udało mi się odnaleźć, w jakiejś pokrętnej, mrocznej uliczce. Jest „Greenway”, który jako miejsce z wege-jedzeniem jest warty polecenia, zawsze mi tam smakuje, ale mam mieszane uczucia co do tej sieciówki, głownie z powodu zarzutów typowych dla tego typu organizacji biznesowych, w których pracownik jest tylko narzędziem do mieszania zupy, choć kreuje się na miejsce „przyjazne” i coś tam, coś tam pozytywne. Koniec końców zjadłem gdzie indziej.




    Urzekająca jest w tym mieście jeszcze jego sinusoidalność, to wznoszenie się i opadanie, wspinanie i relaksacyjne schodzenie z górki. Zapisało się w mojej pamięci (która niestety umiera sukcesywnie, pewnie i stąd ten blog, jako cmentarz wspominek z bram, ulic i knajp) jako miejsce, do którego chciałbym jeszcze kiedyś wrócić z przeświadczeniem, że dobrze się tam będę czuł.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz