piątek, 29 stycznia 2010

PORADNIK MIEJSKIEGO DRYFU. CZĘŚĆ ZIMOWA.

Podczytując antologię surrealizmu Adama Ważyka znalazłem tam kilka inspirujących rzeczy, dużo można by się zresztą rozpisywać na ten temat, ale ten nurt spłodził tyle lub raczej otworzył tak wiele drzwi czy okien do nieopisanych lub ciekawych przestrzeni, że do dziś jest świeżą i żywą myślą. Nie o tym jednak, nie o tym. To z ich chaotycznej kontemplacji przestrzeni miasta zrodziła się psychogeografia [którą potem rozwinęli do o wiele wyższej rangi lettryści i sytuacjoniści], a skoro publikowali podręczniki pisania [czy też raczej tworzenia] wierszy, instrukcje obsługi malarstwa i inne rady dotyczące przeżywania życia w zgodzie z surrealistyczną dyscypliną, to przyszedł mi do głowy [a może to raczej Toporowi? Jak przewodnik po kawiarniach, knajpach i winiarniach, w których spędził pół życia] pomysł na pewien szkic. Albo na poradnik dla tych którzy chcą napisać powieść podróżniczą o zacięciu społecznym, jedno i drugie zresztą miałoby taki tytuł:

PORADNIK MIEJSKIEGO DRYFU. CZĘŚĆ ZIMOWA.

Jak zacząć dzień w tak nieprzyjazną porę roku? Niewiele jest możliwości, może to być np. stacja benzynowa, do której dowiezie nas jeden z pierwszych porannych autobusów, a tam, jeszcze przed otwarciem sklepów z chlebem, serem i wędlinami, możemy kupić ciepłą kawę. Nie, to pomyłka, chodziło oczywiście o piwo lub ćwiartkę. Rozglądanie się po zmarzniętym świecie przez szybę sklepu na stacji potęguje depresję, ale jest przecież pomysł na następny krok. W kiblu na tej samej stacji wypijamy poranną dawkę alkoholu i zaczynamy dryf. Prosimy o słomkę, którą być może dodają do kawy w styropianowych kubkach, wsiadamy w kolejny autobus i sączymy piwo przez słomkę, żeby nie denerwować kierowcy i pierwszych współpasażerów [oczywiście otwieramy puszkę z charakterystycznym, głośnym chrząknięciem czy kaszlem. W zimę to nie powinno dziwić]. Jest ciepło i spokojnie przez jakiś czas.
Jeżeli to jest niedziela mamy dwie dodatkowe opcje, ale jest to jedyny taki wyjątkowy dzień w tygodniu. Pierwszą, ciekawszą, ale bardziej krótkotrwałą jest wizyta w „Tunelu”, gdzie możemy przez chwilę się ogrzać, zamykają go najprawdopodobniej dopiero około 6 rano, niestety nikt, kto wychodził o tej porze, zazwyczaj tego nie pamięta. Można przy okazji obudzić bywalców śpiących na stołach, wypić kilka łyków piwa ze szklanek stojących na stołach i wysłuchać zmęczonych opowieści w stylu „Stary, ale się wczoraj działo…” [i może te opowieści z „Tunelu” będą najważniejsze z tej całej wędrówki]. Druga opcja niedzielna to wizyta w kościele, który nocami udostępnia jedynie przedsionki bez ławek. To bardziej ryzykowny wybór, wbrew pozorom, grozi to bowiem linczem wzrokowym, jeżeli trafimy na poranne roraty. I wcale nie jest tam wiele cieplej, choć to też niezłe miejsce na obserwacje, można więc zajrzeć do Katedry, św. Wojciecha czy św. Trójcy, jeżeli skierowaliśmy kroki do centrum, albo gdy właśnie zostaliśmy wyproszeni z „Tunelu” i nie za bardzo wiemy co ze sobą zrobić.
Te kroki pozwalają nam przetrwać do godziny, gdy zaczynają być otwierane normalne sklepy, a nie te, w których wymiana dokonuje się przez małe okienko w trybie nocnym. Jeżeli mamy zaprzyjaźniony taki sklep, to i piwo uda się wypić w środku; ja się zawsze głupio czuję jako ten intruz, który przerywa delektowanie się piwem czy winem w sklepie wypełnionym familijną atmosferą. Jest kilka takich rodzinnych czy też plemiennych sklepów w naszym mieście, zawsze ktoś w nich jest, zawsze się rozmawia, prawie zawsze się pije, ukrywając to przed przypadkowymi klientami.
[Ćwiartka cytrynówki lubelskiej w zimowym o[u]kryciu czyli „poczęstuj mnie z rękawiczki"]

Około 7 rano całe miasto na nas czeka. „Żabki” na co drugiej ulicy, „Groszki”, „Bociany”, a i „Biedronki”, w których jest nawet miejsce, gdzie można usiąść. Wędrować do galerii handlowej? Niesmaczne. O 7.30 otwierają Urząd Miejski, też jest gdzie usiąść, jak się dobrze poszuka to i kibel otwarty się znajdzie. Ileż żywych rozmów można tam podsłuchać, dowiedzieć się o bulwersujących sprawach, nierozwiązanych aferach, bolesnych problemach.
Jak chodziłem do szkoły dobrym sposobem na spędzenie dnia, w którym nie poszło się na lekcje, była wizyta w kinie. Ale płacić za tą nudę, za oglądanie tego, jak inni w nierealistyczny sposób przeżywają swoje przerysowane życie? Nie, nie. Około 9 już można  usiąść wygodnie w „Zagłobie” i tam wysłuchać o prawdziwym życiu, podziwiać porozwieszane po ścianach dzieła sztuki autorstwa lokalnych twórców, przeczytać świeżą prasę i ukoić swój egzystencjalny niepokój sielankową atmosferą. Poprawić drugim piwem. Za trzy piwa mamy dopiero najtańszy bilet do kina. Piwo możemy wypić w innym miejscu, np. w pijalni na Zagórskiej [która nie ma nazwy, chyba, że nazywa się „Zapraszamy”, jak te metalowe litery na oknach], w okrąglaku naprzeciwko dworca PKS, w „Kaszanie” za torami. W każdym z tych miejsc warto posiedzieć, posłuchać, pooglądać. Nie ma zaś sensu kierować się do centrum handlowego. To pustynia, ileż można nakręcić remake’ów „Galerianek”, obserwować przewijającą się tam nienasyconą młodzież; to rykowisko nienajedzonych zwierząt, pełne stadnych grup oślepionych rują zakupów. Może tylko spotęgować pustkę duszy, napompować alienację i podsycić depresję. Odradzam przyszłym pisarzom.

Zanim będzie południe warto zjeść ciepłą zupę. Zupa w ciężkich warunkach jest najlepsza i najtańsza. Za 3 zł poprawia się funkcjonowanie całego organizmu, bo dotąd alkoholem poprawialiśmy funkcjonowanie duszy. Coraz mniej jest takich miejsc, ale bary „Turystyczny” i „Jaś i Małgosia” wciąż mają w sobie ten niemożliwy do zastąpienia urok i klimat. Podobnie jak bary „Jagienka” czy bary na Głowackiego, Warszawskiej, Złotej czy Panoramicznej. I klientelę, która w sam raz nadaje się jako tło, a może i jako drugoplanowi bohaterowie do beletrystyki, którą planujemy kiedyś napisać. Dla próbującego odnaleźć jakiś nośny społecznie temat taka wędrówka to obowiązek. Był swego czasu całkiem niezły dziennikarz w Kielcach [obecnie robi w podobnej branży chałturę, ale dla dużej kieleckiej korporacji], który najlepsze materiały wyławiał sącząc uchem rozmowy w czasie sączenia alkoholu, wiodąc rozmowy i poznając ludzi w trakcie podobnych wędrówek i w zbieżnych miejscach. To, że zakończył karierę na spotkaniach AA tylko uwiarygodnia jego historię. Przestał pić i przestał robić karierę. To przestroga.

Jeżeli rzeczywiście ktoś chciałby pokusić się o wydobycie z tej glutowatej rzeczywistości jakiejś namiętnej, ciekawej historii, to skąd ma ją zaczerpnąć jak nie z takich miejsc? Sąsiedzi są nudni i patologiczni, jednakowi wszyscy w swej serialowej pasji, albo w wieczornych kłótniach i hałasach; znajomi zajęci pracą, wiecznie zmęczeni, z jakimiś dziwnymi zainteresowaniami bez pasji, które służą raczej do podtrzymania rozmowy w pracy niż zniwelowaniu nudy, nieznajomi poznani w klubach tanecznych agresywni i nieszczerzy, a prawdziwe życie kwitnie tylko przed południem. Najciekawsze postacie, pierwowzory naszych przyszłych literackich bohaterów nie pracują, albo robia to tak, że mają czas na przedpołudniowe miejskie wędrówki. Tak jak znana nam kielecka postać „Filozof” zwany czasem „Reżyserem” – o ileż był ciekawszą postacią gdy nie pracował!

Nie ma sensu opisywać tego, co zrobić ze sobą wieczorem i gdzie skierować swoje kroki, to jest banalnie proste, ale gdyby komuś nie starczyło wyobraźni, odwagi lub instynktu to gazety i pseudokulturalne portale mają dziesiątki nudnych podpowiedzi w stylu „Nie wymyślaj sobie rozrywek, my już wymyśliliśmy je za ciebie”. To zresztą przyczynek do antropologii miasta a nie analizy jego biznesowo-rozrywkowego charakteru. To nie jest też przewodnik, to zbiór sugestii jak przetrwać klika godzin, a miejsca, ludzie i sytuacje, które się zobaczy w międzyczasie powinny znaleźć się na liście zdarzeń wyłącznie za pomocą przypadku i swobodnego dryfowania po zakamarkach miasta.
[Nasza ulubiona miejscówka, czyli jedyna prawdziwa artystyczna knajpa w Kielcach]

piątek, 8 stycznia 2010

Na rubieży Unii Europejskiej

Znalazłem się na kilka tygodni służbowo na krańcu Unii Europejskiej. Ona przecież kończy się w naszym kraju. I ja tam byłem. To dziwne uczucie, ale nie dlatego, że za kilka kilometrów jest granica z Ukrainą, tylko dlatego, że ten świat jest jednak trochę inny… Wjazd w tamte tereny jeszcze przed opadami śniegu przywoływał skojarzenia z rubieżą obronną tej potęgi jaką jest Unia, bowiem wzdłuż dróg rozdzielających bezkresne pola ciągnęły się mury obronne, czasem długości kilkuset metrów, zbudowane z… buraków cukrowych.

Od czasu do czasu pojawiały się przy drogach bunkry ze słomy.

Z podobną częstotliwością pojawiają się patrole Straży Granicznej sprawdzające przejeżdżające samochody – ponoć nie ma tygodnia, by nie złapali kogoś, kto próbował wkroczyć do naszej Wielkiej Unii przez zieloną granicę. Strażnice SG są tam co 20 kilometrów a ich wyposażenie przypomina ponoć efektowne wynalazki z hollywódzkich wybuchowych filmów.

Tam zanika zasięg nadajników polskich telefonii komórkowych, z zaskoczenia natomiast telefon znajduje się w zasięgu ukraińskiej sieci komórkowej i nieopatrznie odebrane połączenie kosztuje 5 zł za minutę rozmowy…
Ale zupełnie inaczej patrzy się na tą pustkę i wieczorną ciemność nieprzeniknioną, gdy zna się trochę prozy napisanej przez Stasiuka i choćby po obejrzeniu bardzo dobrego filmu „Wino truskawkowe” wg jego „Opowieści galicyjskich”. Film dobrze oddający wg mnie jego „niespieszne pisarstwo”, z tym nietypowym rytmem opowieści. Potem dla sprawdzenia jak tam ma się inny film wg jego prozy obejrzałem po raz pierwszy kiepską ekranizację „Białego kruka” czyli film „Gnoje”. Ten nieszczęsny dosyć film jest chyba przejawem zagubienia pierwszej połowy lat 90-tych, gdzie rządzi ciężkostrawny rozdźwięk między formą i treścią. Jedyne co w nim mnie ucieszyło to epizodyczna rola samego Stasiuka jako bazarowego alfonsa. Ach, jeszcze jego nowa książka „Taksim”, jako świąteczno-urodzinowy deser, pochłonięty przeze mnie jak zwykle w pociągu relacji Kielce-Wrocław… Ten smak długo drażni moje literackie podniebienie w przyjemny, choć tym razem lekko przygnębiający sposób. W międzyczasie podczytywałem jeszcze książkę M. Foucault „Ja, Piotr Riviere, skorom już zaszlachtował moją matkę, moją siostrę i brata mojego…” o nietypowym przypadku XIX-wiecznego matkobójcy [w kategorii szaleństwa, psychiatrii i kryminologii], specjalnie zabraną w to ponure miejsce. W sam raz lektura na to odludzie i to wszystko było jak składniki nietypowego drinku. I po tym też, jak i po zapowiedziach, po zachwycie nad „Weselem”, bardzo niecierpliwie oczekiwałem na obejrzenie filmu Smarzowskiego „Dom zły”. Po tym pobycie na odludziu, spodziewałem się bowiem sam-nie-wiem-czego. Zwabiła mnie na niego też zaanonsowana atmosfera pustkowia w tym filmie [oprócz tego wszystkiego co miało w nim być i czego się zresztą doczekałem] ale pokazał mi się jednak inaczej. To nie był zresztą „fajny” film; gdy wychodziłem z kina taki zresztą komentarz usłyszałem od kogoś z widzów: „myślałam, że nas zabierzesz na jakiś fajny film…”. Ta filmowa perełka może być traktowana jako alkoholowo-polityczna fikcja, bo plan filmu po prostu jest zalany wódką, ale film zgniata. Oglądana w zimowe dni pogrąża jeszcze bardziej w zimowej depresji i podjudza by szybko wypić wódkę, bo co by innego.
Tam, na dalekiej Lubelszczyźnie [czy może raczej Zamojszczyźnie] gdy w ciągu dnia widuje się zaledwie kilka osób, to dziwne uczucie dla mnie, przyzwyczajonego do dźwięków, ludzi, miasta. Cisza przytłacza. W nocy przygniata ciemność i czarna pustka.

Tamtejszy ksiądz proboszcz, którego parafia obejmuje kilka wiosek, nękany jest przez tajemniczego dręczyciela krótkimi sygnałami telefonicznymi zarówno na komórkę, jak i na telefon stacjonarny. Parafia ma tylko około 600 wiernych w tych kilku wioskach [tyle, ile spory wieżowiec na którymkolwiek osiedlu], co przy ujemnym przyroście naturalnym sprawia, że nie istnieje tam funkcja wikarego, a za kilka lub kilkanaście lat może przestać istnieć jak po kolei PGR-y, szkoły, sklepy… Po opadach śniegu GPS kieruje samochód na drogi, których nie widać, bo pod warstwą nawianego śniegu przestają istnieć na nieokreślony czas. W cięższych zimach do niektórych osad żywność dostarcza Straż Graniczna na skuterach śnieżnych. Ale w tamtym pustkowiu w wielu miejscach można za to się natknąć na bardzo urokliwe cerkwie po-grekokatolickie jak np. ta w Chłopiatyniu

A tamtejsze cmentarze grożą wizją nadchodzącej „nocy żywych trupów”

Wyprawę przy zdrowych zmysłach podtrzymywał Polmos lubelski, bo w tamtejszych sklepach nie ma chyba wódek innego pochodzenia, nie zauważyłem przynajmniej. Byłem w dwóch sklepach co prawda, jednych z niewielu na tym odcinku, które są od siebie oddalone o kilka kilometrów… W różnych konfiguracjach były to więc: Żołądkowa Gorzka, Żołądkowa z Miętą, Żołądkowa z Miodem, Żołądkowa Czysta. W dalszych sklepach [czyli bliżej centrum Europy] smakowite wynalazki z tegoż Polmosu czyli „Cytrynówka” [istne mistrzostwo!], „Malinówka”, „Miodówka”, „Żurawinówka” i inne orbitujące w 36% smaku. Piwo natomiast w ujemnych temperaturach się po prostu nie sprawdza, ale rządzi lubelski browar „Perła”. I okazjonalnie plastikowe ukraińskie