wtorek, 25 grudnia 2018

Jak zostałem melomanem

    Melomanem zostałem tak naprawdę dopiero na ostatnim z opisanych przystanków, wyjaśnienie tego nie jest proste, a to przez zbiegi wielu okoliczności, przez które miałem okazję odnaleźć się na kilku nietypowych imprezach, choć rozciągniętych nieco w czasie, ale tworzących swoiste tournee po eventach odbiegających od zwyczajowych klimatów koncertowych.
    Zaczęło się zupełnie inaczej niż zwykle, od sms-a, przysłanego przez pewnego znanego (tu i tam) kieleckiego anarchistę, z zapytaniem czy nie wybieram się na slam poetry do "Galeonu". Wahanie trwało gdzieś 2 kieliszki (taka kielecka miara czasu), a i daleko nie miałem, więc powędrowałem, w lekkim stresie, bo wydarzenie w końcu kulturalne, a ja przecież menel. Na drewnianych schodkach przed wejściem czuwał G., niczym bosman, by w trakcie krótkiej rozmowy sięgnąć pod kurtkę i pociągnąć łyczka brzoskwiniowej "Amareny" (A, wiesz, zabrałem tym gówniarzom, bo pili pod stołem...). Aż mi ciarki przeszły, te z odległej przeszłości, te z bram, te z delegacji, z festiwali i aż musiałem poprosić o próbkę tego trunku. Ech... Zasmakowało właśnie tym wilgotnym podwórkiem, na którym staliśmy, tą smętną jesienią.
    Ale przyszedłem w końcu na poezję i była! Dziwne to było, w tym właśnie miejscu przesiąkniętym patologią, naziolstwem minionym, ale była klimatyczny podkład muzyczny z keyboard'a, nastrojowe światła i ludzie, którzy recytowali prawdziwe wiersze. Nie byłoby to jednak tak niezwykłe, ale tak jak rozpoczęło się to raczej niespodziewanym powitaniem "Amareną", to skończyło dość zaskakująco wierszem-petardą wyrecytowanym przez K., który brzmiał mniej więcej tak:
Nacjonalizm - chuj!
Kapitalizm - chuj!
Władza - chuj!
Kościół - chuj!

I tak dalej z gromkimi odpowiedziami ze strony grzecznej publiczności: „Chuj!”
    W kolejności następnym skonsumowanym torcikiem, tym razem muzycznym, był koncert kapeli GRUZ, w sekretnej melinie kieleckiego undergroundu. Piękne, familijne wręcz wydarzenie, z ekspresją, muzyką i rozmową, a nawet i tanecznym afterkiem. Ktoś rzucił wtedy znamienną uwagą, że można było policzyć w tamtej sytuacji iluż to (progresywnych) punków jest w Kielcach; otóż niewielu. Ale wydarzenie to delikatesowy torcik z wisienką.

GRUZini
   Nie mogło zabraknąć oczywiście zdarzeń krakowskich, które dla mnie wciąż są innym, niezrozumiałym światem, ale ja jestem w końcu z małego miasta i fajnie mi tak, jak w tym wieku tak się jeszcze dziwię, odkrywam i kręcę głową nie pojmując czegoś. Zajrzałem na przykład na koncert do knajpy, o której istnieniu nie miałem nawet pojęcia, ale właśnie przede wszystkim dlatego tam się wybrałem, nie dla muzyki, bo tej to się mocno obawiałem, co zresztą się sprawdziło. Dziwne to było połączenie - pub "Kornet" to miejsce obklejone plakatami z imprez rumuńskich i jazzowych, z dość tanim piwem (6 zł), choć akurat wtedy gościło kilka kapel punkowych. Niestety takich, które ewidentnie zainspirowały kogoś do stworzenia takiego hasła jak "Zdelegalizować polski punk!". W tym właśnie kontekście mogę wymienić Secesję i Ukrainę, szczególnie tą drugą, niestety. Koncert uratował na szczęście bardzo dobry band GENEZYP KAPEN, grający coś co mogę nazwać uliczny punk'n'billy. Jednak ten koncert był nietypowy z zupełnie innego powodu niż niesmak muzyczny, bowiem wstrząsnęła mną średnia wieku osób na nim przebywających, a było to co najmniej +45, lub raczej 45-50, prawdziwy geronto punk. Siwe głowy, ludzie łapiący się za serca po kilku podskokach, podrygujące matrony, grube brzuchy... To rzecz dla której warto było iść i obserwować to zaginione plemię, terrarium z punk emerytami w tym ciasnym i nieprzyjaznym koncertom miejscu. To było ostre, lub raczej trudne do przełknięcia zdarzenie.
    Dla odmiany, mocna metamorfoza stylu i miejsca, kolejny koncert krakowski, ale dziwny podwójnie: kapele i środowisko SE, a sam koncert w salonie tatuażu. Wąskie, kiszkowate wejście, lada i przepyszne wegańskie żarcie, kapele grające w pokoiku 20m2 i wiszące tam obrazki z matkami boskimi. No i zero alkoholu (ach, kolesie z Embitera chyba pili piwko, ale oni to niezbyt SE), więc ukradkiem, z wyrzutem sumienia wręcz, sączymy ćwiartkę przed wejściem. Muzyka i sardynkowy ścisk w koncertowym pokoju to ostra jazda, wyzwanie dla ciała i wręcz eucharystia dla ducha.
FORESIGHT
    Byłoby zbyt pięknie jednak, gdyby wszyscy tak grali, teleportujemy się więc kilka dni później na koncert z kapelami pop-punk z Włoch i Francji. Jest tak kurwa cukierkowo, że zapijanie wódką nie pomaga, a kolega P. podsumowuje to dosadnie: "Nie za taki punk rock piłem". Na tym jednak polega cierpienie w trakcie eksperymentów na samym sobie, czasem rezultaty bywają bolesne.
    Przedostatnim punktem w tym maratonie był koncert, na który nie zamierzałem iść, ale zdecydował też argument już poprzednio wyciągnięty: event jest w knajpie RE, a to miejsce w którym wcześniej moje ciało nie było obecne. Sam bar latem jest zapewne bardzo uroczy, podwórko zadrzewione, pełne cienia i ptaków, zimą jednak klimat mroczny, aczkolwiek za to można spokojnie ukryć się z ćwiarteczką między drzewami. Ten pub ma bowiem ogromną wadę, która wyklucza to miejsce z normalnego alkoholizowania czy spotykania się na jakieś sączenie i pogaduszki - mają tylko piwo z Kampanii Tfu! Piwowarskiej, więc istny dramat. Za to salka koncertowa bardzo fajna, a muzyka która tam zabrzmiała nietypowa - Nac/Hut Report kojarzył mi się z najmroczniejszymi scenami z filmów Lyncha, ale potem ZŁOTA JESIEŃ uwarzyło niezły garniec z hałasem. Aż nie wiem jak to nazwać, to trochę jak Pink Freud na noise-core’owym speedzie, ściana dźwięku, ale słychać w tej muzyce nuty, nie akordy. Mmmmniam.
ZŁOTA JESIEŃ
     Na podsumowanie tej włóczęgi po miejscach i dźwiękach, i podsumowanie roku chyba też (choć widziałem później jeszcze świetne Negative Vibes, ale to jednak, cóż, sztampowy koncert hc-punk, jakich bywa tu w końcu sporo) wybrałem się na duet koncertowy – najpierw darmowy gig całkiem miłej kapeli Mojra, w pubie "Drukarnia", w którym oczywiście nigdy wcześniej nie byłem, czyli kolejne doświadczenie, ale zasmuciła mnie cieniutka frekwencja, jak na darmoszkę. Potem szybciutko na "Warsztat", gdzie zostałem melomanem, kupując bilet na Wieczór Melomanów. Widziałem na co idę, Wiktor Skok to ikona hałasu i w swoim solowym ataku zniszczył percepcję perfekcyjnie, zapętlając swoje dziwne dęciaki z industrialnym hałasem, który mi, laikowi, przypominał trochę ten siermiężny, maszynowy, ale mocarny klimat z demo Laibacha z 1985 roku. Na koniec zaś BOANERGES, które mieliśmy kiedyś zaszczyt gościć w Kielcach – plemienny, industrialny zestaw rytmów w bardzo nietypowej, hm, aranżacji. Normalnie surowe, tłuczone mięso. 
BOANERGES
    Tak naprawdę to licząc te wszystkie wypite ćwiartki, kieliszki to zostałem nie tyle melomanem (ale mam bilet!), ile menelomanem. Ale nie kończę z tym sportem, kiedyś przez pomyłkę może wejdę do filharmonii (z ćwiartką, oczywiścież). 

niedziela, 2 grudnia 2018

Gdzieś w Nigdzieniu

Po długim czasie, gdy byłem pozbawiony szans na wykorzystanie urlopu, po częściowym odstawieniu od alkoholowego łechtania, po jakichś grypowych patologiach, w końcu się zebrałem w wolny dzień i pojechałem. Niedaleko, by móc sprawnie uciec. I całkiem rozsądnie jak się okazało. Chciałem sprawdzić jak wygląda to praktykowane dawniej gubienie się w Nigdzieniu czy innych Nigdzieszowicach, ale najzwyczajniej mi się nie udało.
Pociąg uroczo rozjebany, trąci jeszcze latami 80-tymi, ale dowiózł mnie i pojechał nawet dalej. Za to roboty przydworcowe za unijne środki mylą mi ścieżki do centrum, jedna z dróg, która jest na mapie, przestała istnieć, ale docieram w końcu do serca miasta, śledząc ludzi którzy zmierzają skrótem między ogródkami działkowymi. Jednak już w drodze dopada mnie dziwny niepokój, ogarnia mnie jakaś panika trzeźwości, cisną się trudne pytania. „Co ja tu robię? Tu nic nie ma...” Przypomniało mi to podobne kwaśne emocje w chwilach penetrowania Ostrowca.
Przemknąłem przez rynek nie zauważając, że to niemal koniec miasta, poszedłem o jedną przecznicę za daleko i poczułem się jak w małym miasteczku rolniczym a nie uzdrowiskowym. Kwadrans już tak trwa moje snucie i nie dość, że nie odnalazłem niczego na czym mógłbym oko zawiesić, to nie widzę jeszcze żadnego baru z alkoholem. Jedyne miejsce które odnalazłem, obok którego przechodziłem zresztą wcześniej, to jakaś pizzeria z rozchichotaną młodzieżą. Cóż mi pozostaje, boli takie współistnienie, czuję się prawie jak talib uzbrajający bombę, może po jej odpaleniu choć przez chwilę zrobiłoby się ciszej. Zupa czosnkowa która wziąłem dla smaku jest spoko, ale niestety bez grzanek, więc tak na 50%. Piwo wypijam szybko, przynajmniej czeskie, a nie z jakiejś poznańskiej czy tyskiej kampanii; ale wódki oczywiście nie ma. Już teraz, mając jeszcze pół piwa, myślę, gdzie iść na szybko jak wrócę do Krakowa, typuję "Bałtyk", liczę na to, że o tej godzinie, nie będzie tam jeszcze żadnej ligi piłkarskiej. Jak się później okaże – myliłem się.
Jest tam jakiś Pałacyk Vauxhall, nie dowiedziałem się skąd ta nazwa, choć tak się nazywają w Anglii samochody Opel, nie wiem o co chodzi. Nie znalazłem żadnego fast fooda oprócz kebabów, może gdzieś są ukryte. Po tym piwie już jakoś rozglądam się, wpatruję w detale, oglądam nawet kościół, ale bez większego spełnienia. Połowa parku miejskiego rozjebana przez jakąś unijną rewitalizację, więc za to w drugiej połowie amatorów butelkowej delektacji alkoholu jest sporo. Dołączam do nich, kamer nie widzę, straży miejskiej też, więc robię to co miejscowi. Jeszcze godzina do pociągu... 
Na koniec miłe zaskoczenie, bo kibel jest za darmo na dworcu, bo na dworcu jest... starostwo powiatowe. Drewniane schody w przejściu nad torami, brak monitoringu, dokańczam ćwiartkę przy zachodzie słońca i żegnam miasteczko Nigdzień.
Z całej wycieczki chyba najbardziej ucieszyło te pół godziny w pociągu, tego hipnotycznego wczytywania się w nowego Foucault, który intonuje kolejną opowieść przywoływaniem Kanta i jego Ausgang


piątek, 13 lipca 2018

Nie ma prostej drogi do domu


    Jeżdżąc po Krakowie tramwajami do pracy, lub też z niej wracając, z punktu A do punktu B, lub C czy D, różnymi liniami i trasami, tęsknym spojrzeniem lustrowałem przestrzeń i uczyłem się geografii tego miasta, wypatrując szyldów na lokalach, które mogą serwować ukojenie. Przyznam, że nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony, wiedząc, że miasto królów wycenia swe usługi wedle portfela turystów, a i skoro życie tam jest droższe, to i alkohole w lokalach też, więc słabo to widziałem. Przez okna komunikacji miejskiej wypatrywałem jednak witryn i znaków, aż w końcu wypatrzyłem pierwszy, i to jaki!
    „Best”. Bar o takiej nazwie, z takim wyglądem (plastikowy siding na elewacji) i w takim miejscu raczej ma tradycję, niż ofertę i to mnie skusiło, a wcale nie miałem zamiaru się opierać. Malutki, można rzec "familijny", z dość ubogą kartą alkoholi, której główny trzon stanowi kilka czeskich piw po 6 zł, w głębi dart, oblegany przez roznegliżowanych emerytów (prawie topless, bo zapięty tylko jeden najniższy guzik w koszuli jest wręcz prowokacją dla frakcji, którą oburza lub wręcz uważa za agresywny taki seksistowski wygląd, jak np. na niektórych koncertach punkowych). Tak czy inaczej cena piwa i klimat w sam raz, musiałem jednak zrezygnować tymczasowo z wizyt ze względu na telewizor i emitowane tam mistrzostwa w kopaniu gały, cóż... nie istnieją ideały, choć ten bar jest zupełnie różny od wyobrażeń o krakowskich pubach. A po swoich wstępnych badaniach środowiskowych muszę przyznać, że naprawdę jest w tym mieście bardzo różnorodnie, a bar „Best” był pierwszym alkowykopaliskiem, które odwiedziłem.
     Idąc tym tropem, chcąc te miejsca sprawdzać po kolei, trafiłem do knajpy z piwem po drugiej stronie mostu – niby tylko tyle, a jaka ogromna różnica, symboliczne rozbicie na zupełnie inne światy. Pub "T.E.A. Time Brewpub" to miejsce dla ludzi zupełnie innych niż ja, więc się tam po prostu nie odnalazłem, to istna materializacja moich obaw, co do tego jak wygląda krakowska piwiarnia. Ceny wysokie, smaki nieznane, nieproletariackie, ogarniające mnie poczucie obcości i jakiejś dziwnej niższości (wobec tego co mówi bar o sobie: "o piwie wiemy wszystko", ze wszechobecnymi angielskojęzycznymi przewodnikami o piwie i takie tam). Przerost formy (piwo to nie deser, ale w takiej formie tak) nad treścią, czyli napojem z alkoholem do zaspokajania pragnienia - gdy na piwo mam pracować prawie godzinę to treść traci sens. Ach, orzeszki były gratis... Ale po wyjściu czułem się tak nieswojo, byłem zmieszany tym doznaniem, zupełnie tak jakbym wypił malinową ipe.... co niestety było prawdą.
    Inne miejsce wypatrzyłem także z okna tramwaju, ale dość długo nie miałem pewności, czy jest prawdziwe, czy to tylko pozostałość historyczna, witryna bez wnętrza. Nie byłbym sobą gdybym nie sprawdził, wysiadłem więc po prostu na przystanku, wszedłem po schodkach i normalnie kupiłem piwo. „Drink Snack Bar Kejt” – jak żywo przypomniał mi pijalnie piwa z lat 90, w których było tylko piwo butelkowe, a w Kejcie tak właśnie jest. Gdy wszedłem tam po 17 nie było w środku nikogo, ceny niekrakowskie, czyli 5 lub 6 zł, niestety wybór dość nieciekawy, same korporacyjne piwa, w tle leciał mecz, cisza, nic kompletnie się nie dzieje. Wbrew wyblakłemu napisowi na witrynie nie było 30 piw, snacków ani drinków tylko czysta forma, 10 piw (na oko). To dobre miejsce na powrót do domu po pracy – wysiadam z tramwaju, idę 5 metrów, wypijam piwo i wsiadam w następny tramwaj.
    Z kolei następną miejscówkę znalazłem w nieco inny sposób – wysiadam na przystanku i w stronę następnego idę przypadkową równoległą ulicą, w ten właśnie sposób wszedłem do pubu „Oliwa”. Miły lokal, choć to już zdecydowanie bardziej kazimierzowski klimat, ale jest lany Zubr (ten z czeskiego Přerova, oczywiście), który kosztuje jeszcze w granicach dopuszczalności (tą granicę wyznacza poziom cen z niektórych lokali kieleckich, w których dla mnie jest za drogo, ale na Kraków jeszcze może być). W międzyczasie, czyli między łykami piwa, wchodzi starsza kobieta i łamaną polszczyzną zamawia wódkę dla swoich współtowarzyszy. Barman leje do kieliszków 40 ml, ona oburzona: „Co takie małe, to duże chłopy, lej podwójne”. Zupełnie nie po krakowsku, tam ciężko spotkać kogoś, kto w ogóle pije wódkę.
    Kolejny bar umykał mi przed spojrzeniem bardzo długo, albo powstał niedawno, albo reklamę (czeskiego) Zubra przymocowali na ścianie przed chwilą, a jest koło zajebistej wege żarłodajni „Momo”, więc chyba bym go zauważył wcześniej. Więc otóż ten przybytek nazywa się Bar „Bałtyk”, ma tanie czeskie piwo, tanią wódkę (piołunówka, mmmm...), leci fajna muzyka, ogólnie jest zajebiście, a jedynym minusem jest maleńkość tego miejsca, nie zmieści się tam na stojąco więcej niż 10 osób. Mimo to – bomba.
    Ostatnie odkrycie, najświeższe, wczorajsze, to prawdziwa wisienka na torcie, istny cymes. Z dworca jest tam dosłownie rzut kamieniem, ale tak jakoś nie po drodze, chociaż od teraz – kto wie gdzie będę skręcał po wyjściu z dworca. Odkryłem go walcząc z alzhaimerem, czyli zmieniając trasy przemieszczania się do przystanku, by ćwiczyć mózg w orientacji – zamiast iść na bliższy, po to by przesiąść się na następnym, poszedłem na jeszcze inny, by wsiąść już w docelowy tramwaj. A tam, za winklem, kilkanaście metrów od rogu, wisi reklama jakiegoś piwa, ani chybi bar. Podchodzę i się zachwycam, bowiem nic lepiej nie oddaje klimatu tej knajpy niż sama nazwa: „Bar u Jolki”. Piwo lane za 5 zł, tego nie ma nawet w Kielcach, palarnia, ogródek, wódka, wszystko co jest potrzebne by tam zasiąść na chwil kilka. Naprawdę jestem pod wrażeniem. Wrócę.
    Ale nie wszystko jest takie miłe czy oczywiste. Przy okazji wizyty na bazarach zwanych tutaj targiem na Grzegórzeckiej, rzuciłem okiem na ofertę położonego obok „Bistra podwawelskiego” i widzę piwo. Fajnie, wchodzę, zamawiam całkiem niezłe naleśniki po ukraińsku i piwo, pani pyta czy z lodówki, by w chwilę potem oświadczyć, że w tym lokalu tego piwa spożyć nie mogę. Zamurowało mnie, ale cóż, naleśnik da się zjeść bez piwa, ale zaskoczenie zostało. Kolejną niespodzianką był bar nazwany „Coffe Pub Laundry”, położony obok przystanku, więc fajnie, w podpiwniczeniu, więc na upał też fajnie, ale pani mówi, że jest tylko „caffe”, bo czekają na koncesję, więc bieda a nie pub.
    Jeżeli ktoś zna Kraków tylko z knajp na Kazimierzu czy na Starym Mieście, to mogę tylko współczuć, okazuje się, że to miasto ma też ofertę dla takiego marginesu jak ja.

niedziela, 8 lipca 2018

Poza spektaklem

   Zdarzyło mi się ostatnio w Krakowie zajrzeć na teatry uliczne, ale zaniedbałem zwyczajowej logistyki takich wypadów czyli "wódka w tymbarku", kupiłem więc zwyczajną setkę, która mieści się w kieszeni. Spektakl Teatru KTO był o tyle ciekawy, że bardzo angażował publiczność, ciągając ją choćby po całym placu, gdzie był ów wykon. Skupienie i zabawa, ja też to miałem, ale w chwilach, gdy to skupienie na aktorach było naprawdę mocne, ja, niewinnym ruchem, wyciągałem ową seteczkę i pociągałem teatralnie łyk dla lepszej przyswajalności kultury za plecami całej publiczności wgapionej w centrum wydarzeń. Tak więc pracuję nad nową techniką - teatralną. 
   No to cyk!

wtorek, 5 czerwca 2018

wspominkowe

4 czerwca... Nie, to nie historia o jakichś tam wyborach, ale o odejściach. Odszedł Robert Brylewski, który pojawił się w Kielcach co najmniej raz, grając z Armią w jakimś 1987 roku, a może i więcej razy, któż to sobie przypomni. Ale 4 czerwca odszedł też od nas Bambosz, od nas czyli kielczan, 3 lata temu. Opowieści spisanych o nim jest kilka, jedna z nich to ta: "Spotkałem Bambosza". Dla czytających większa garść tekstów tegoż samego autora TUTAJ. Cóż, warto wychylając kolejny kieliszek czasem wspomnieć o takich nietuzinkowych postaciach...

niedziela, 20 maja 2018

Liban


    Byłem „na Libanie” i choć brzmi to niepoprawnie językowo, to nie wiem jak inaczej to sformułować. Liban to po prostu pozostałości kamieniołomu, choć Liban to tak naprawdę nazwisko jego założyciela, stąd więc potoczna nazwa. Miejsce jest niesamowicie dzikie, zupełnie różne od kieleckiej Kadzielni czy Wietrzni, gdyż jest zarośnięte gęstymi chaszczami, które doskonale skrywają imprezy, ogniska, bębniarzy, pogan i cholera wie kogo jeszcze. W nocy przesilenia letniego może być tam całkiem ciekawie.

    Przyroda w tym postindustrialnym wydaniu jest niesamowita, informacje o żyjących tam gatunkach robią wrażenie, równie duże wrażenie robi też świadomość jak ta przyroda się tam zmienia wraz z poziomem wody, co widać wyraźnie po korzeniach, które wyrastają prawie pół metra od ziemi.

    Pierwsza wizyta w tym miejscu jest ubogą, ale jednak trochę ekscytującą namiastką odkrywania miast azteckich w dżunglach Ameryki, tyle, że tu odsłaniają się przemysłowe trupy, szkielety maszyn i konstrukcji.

    Dosyć upiorne jest natomiast chodzenie po ścieżkach wijących się wśród zarośli, wyłożonych macewami z żydowskich nagrobków, mając świadomość, że tuż obok był cmentarz, na terenie którego w czasie wojny był obóz koncentracyjny, którego więźniowie pracowali właśnie w tym kamieniołomie. Okazuje się jednak, że owe macewy to pozostałość po scenografii do filmu „Lista Schindlera”.

    Całkiem niedaleko na Podgórzu straszy też inny obiekt, wciąż czynny jednak, ale muszę przyznać, że swym ponurym obliczem tworzy podobny klimat jak Liban.

wtorek, 1 maja 2018

Krk-Wro-Pzn czyli w drodze na FFF.


    Być może na urlopie powinienem zrobić jakiś remont czy co, ale coś mnie wygania czy też raczej wyciąga z Kielc, jakaś nieznana mi siła, podobna jednak do tej, która zmaltretowałaby mnie alkoholowo, gdybym kilka dni z rzędu relaksował się w Kielcach bez pracy. Koszty być może podobne, więc wyjechałem.
    Ostatnio najlepiej zaczyna mi się podróżować w Krakowie i tam od razu natykam się na niespodziankę, a mianowicie koncert rosyjskich hardkorów na „Warsztacie”. Lubie to miejsce bardzo, bo choć mentalnie jest tam trochę inaczej, niż na co dzień mam (bo rurki, brody, wódki tam nie piją…), to jest przezacnie. Tak więc wieczór muzyczny rozpoczął ansambl VÓLAN i od razu bomba. Dzikość, agresja połączone z perfekcją, tym diabelskim sekundnikiem, spowodowały, że przez cały koncert stałem dosłownie sparaliżowany, nie mogąc oderwać wzroku od tego co wyczyniał perkusista - przetoczyli się po mnie jak zagęszczarką do gruntu i nic już po nich nie mogło być lepsze, no i nie było. Rosyjski WLVS i krakowski DEATHTREAT obejrzałem już na spokojnie popijając Holbę czy co tam sobie zakupiłem akurat.
    Wcześniej jednak, w drodze na koncert, zaglądamy do przeuroczej kinokawiarni „Kika”, bo tani wtorek (w sali pufowej nie ma numerowanych miejsc, bo pufy nie są przymocowane do podłogi i mogą się przemieszczać), a to i tak po drodze na „Warsztat”, wchłaniamy więc nielekki film Hanekego „Happy End” - cóż, każdy w nim widzi to co mu podpowiada to-co-ukryte (mi pozostał w pamięci motyw wypadku na budowie, ale kto by tam zwracał na to uwagę, no i to „dotykanie śmierci”).
"Nuklearnym konfliktem w 2017 rozpocznie się Apokalipsa św. Jana". Korekta: 2018. Uff, jest jeszcze kilka miesięcy...
    Z Krakowa do Wrocławia przemieszczamy się za kilka złotych dosłownie, a tam relaks, jedzenie i kultura. Aż szkoda, że nie było akurat żadnego koncertu w CRK, dopełniłoby to tournée w drodze na Rozbrat, ale za to były darmowe wejścia w czwartek do muzeów, tak więc zobaczyłem min. intrygującą wystawę „Death Landscapes”, której sednem były fotografie zrobione w miejscach, gdzie kiedyś wydarzyły się krwawe historie. Były więc przepiękne, kolorowe zdjęcia pozostałości po okopach i lejach bombowych z bitwy pod Sommą, ale i bardzo urokliwe zdjęcia wyspy Utoya, na tle których, o zgrozo! robiły sobie selfie jakieś gimnazjalistki, które przyszły tam na wycieczkę szkolną. To było mocniejsze niż sama wystawa…
    Inną darmową miejscówką w czwartek było Muzeum Sztuki Cmentarnej, pod którą to nazwą kryje się stary cmentarz żydowski i jest to miejsce tak magiczne, że moje achy i ochy trwały przez cały spacer po tym zakątku śmierci. Brak słów, zdjęcia lepsze:

    A ponieważ nie samą kulturą człowiek żyje to trafiliśmy do niesamowitego miejsca, jakim są „Pierogi Vegan”, w hali targowej będącej tak naprawdę zadaszoną wersją bazarów. Mlaskaliśmy więc nad tymi wybitnymi pierogami obok stoisk z warzywami, majtkami i portfelami. Cymes! Innym miejscem, które odwiedziliśmy na Nadodrzu była wege knajpka „Wilk syty” i tam nasze nasycone zadowolenie znów sięgnęło bardzo wysokiego pułapu.
    Ale zbliża się czas Fuck Fascism Fest, na który wybieramy się do Poznania, przemieszczamy się tam więc pociągiem Regio, obserwując w czasie jazdy na ekranie monitora, ku swojemu zdziwieniu, reklamę poznańskiej Vege Pizzy! Na sam festiwal nie docierają niektóre kapele, ale magia miejsca, muzyka, alkohol (cytrynowa wódka to istne mistrzostwo, choć i kawowa, i paprykowa to istny cud w gębie!) i przepyszne żarcie (jak choćby wspomniana wcześniej jak zawsze wyśmienita Vege Pizza) tworzą taki zestaw, że już nic więcej nie trzeba. Sam Rozbrat to oczywiście nie tylko squat, to ludzie, których przy tak banalnej okazji mogłem spotkać czy też możliwość delektowania się zakamarkami tego miejsca, niewidocznymi na co dzień dla zwykłych bywalców koncertowych, ale to inna opowieść i to raczej werbalna.
Belzebong w dzwonach
    Muzycznie oczywiście połechtało mnie DISCHARGE, których płyta „Hear Nothing See Nothing Say Nothing” w dziecięcych czasach wywarła na mnie przeogromne wrażenie i uważam, że (dla mnie) to jedna z 10 najważniejszych płyt ever. Co prawda jebali solówki, których na oryginalnych nagraniach chyba nie było, no ale cóż, to w końcu emeryci. DESZCZ następnego dnia zagrali niesamowicie spójnie i być może najlepiej, miazga wyciskana gitarami. Negatywne emocje wzbudziła we mnie niestety EL BANDA, która choć muzycznie robi naprawdę świetny klimat, to ich forma przekazu pozamuzycznego była dla mnie lekko żenująca, jeżeli mam być szczery po wysłuchaniu deklamowanych wierszyków i takich tam. Ale największym zaskoczeniem tego festu był kielecki (!) BELZEBONG – widziałem ich kiedyś, więc byłem przygotowany na to co się wydarzy, ale punki oczekujące na kolejne pogo po kilku minutach niekończącego się intro (hahaha!) wymiękły. Rewelacja – ciężar, klimat, brzmienie, perfekcja. Co prawda z braku wokalisty nie mieli żadnej piosenki o aborcji, ale przebolałem to, hehe.
    No i cóż, czas wracać do roboty i do kieleckiej wódki. Ach, uważajcie w plenerach, bo na przykład Psie Górki obdarowują mandatami...


niedziela, 18 marca 2018

"Kolejka" R.i.P.

Tu był jakiś drętwy wywód na temat tego skądinąd sympatycznego miejsca (no, może oprócz chwil podobnych do tych, gdy wpadały tam mało sympatyczne grupy po meczu "Korony"...) ale oprócz tego, że zamknęli ten przybytek, to nie ma sensu więcej się na ten temat rozwodzić. Kropka.

poniedziałek, 5 lutego 2018

Gra w grę. Alkogra kielecka.

    Gra jest prosta, trzeba danego wieczoru zaliczyć jak najwięcej punktów i nie paść. Pretekstem niech będzie koncert THCulture w Bazie Zbożowej i nie ukrywam, że to dodatkowe wyzwanie, bowiem to bardzo specyficzne miejsce, w którym alkohol jest kompletnie zakazany. Strzeżone jest przez firmę ochroniarską, która bardzo poważnie traktuje swoje obowiązki, jednak buda, w której siedzą obok bramy jest powierzchnią eksterytorialną, jest jednocześnie na terenie bazy, jak i poza nią, dlatego ochroniarze stojąc bliżej ulicy mogą tam pić alkohol. Kiedyś, będąc tam na jakiejś imprezie muzycznej w garażach z tyłu, zostałem prawie aresztowany przez jednego z tych cerberów, bowiem przeszedłem przez budynek, a nie drogą zewnętrzną, tyle, że ten pan był o dobre 2 promile bardziej pijany ode mnie, zgrywus jeden.

    Po drodze nie ma zbyt wiele sklepów, w razie czego jednak zakupiłem ćwiartkę i setkę (punkt 1 w grze). Ta pierwsza wpływa delikatnie do mojego krwiobiegu w czasie spaceru na to geograficzne zadupie (punkt 2), choć muszę przyznać, że kulturalnie Baza się broni, choćby z powodu Teatru Ecce Homo czy tych nieszczęsnych koncertów organizowanych przez natchnionego, czy wręcz nawiedzonego kierownika Turka. Druga, malusieńka buteleczka zostaje nielegalnie wniesiona (punkt 3) na teren BazZboż. Jako pierwsza gra Żywica, spoko, czas nawet nie stracony, potem zwyczajowa przerwa na zmianę zespołów, w czasie której udaję się do najbliższej Żabki (punkt 4), która już niejedno widziała – to ten sklep, który jest jednocześnie najbliższy dla klubu "Wspak", gdzie czasem bywają koncerty, na które nie ma sensu chodzić, jak i takie, które się odwołuje w ostatniej chwili (jak Włochaty). Ale miejsce sprzyja alkoholowej integracji przed wejściem do klubu, więc warto bywać, niekoniecznie na koncercie, podejrzewam, że część ludzi nigdy tam nawet nie wchodzi. Z Żabki zabieram 2 ćwiartki, jedna po części spożyta w drodze, reszta podzielona z B., który z kolei przyniósł coś swojego (punkt 5), co udaje sok warzywny, ale ja tam alko wyczułem, ha. Druga zaś schowana w resztkach śniegu przed bramą (punkt 6), taki stary harcerski sposób, by po wyjściu z koncertu mieć od razu co w siebie wlać. Sam koncert THCulture smakowity nawet bardziej, niż te alko przekąski, niesamowicie wyrafinowana sprawa, w której perkusja odgrywa niesamowicie istotną rolę – brzmiało bardzo dobrze, bujało i grzało równie mocno. I koncert, choć niby główna atrakcją wieczoru, to jest dopiero punktem nr 7 całej gry w alko-kulturę. Potem pkt. 8 czyli wygrzebanie ćwiartki ze śniegu i delektowanie się jej naturalnym chłodem w drodze do skupisk miejskich, śródmiejskich przybytków, w których gromadzą się twarze znajome, równie chętne do wypicia, ale oczywiście w trakcie tej drogi, która jest jednocześnie długą rozmową, warto coś wypić, bo klimat podniebny dobry, więc kolejna Żabka i kolejna ćwiartka (punkt 9), której większą część spożywa się w zakamarkach uliczek odbiegających od ul. Winnickiej w stronę ul. Kościuszki – to bardzo miła okolica, w której wiele chwil dziecięcych spędziłem. Tu kończy się niestety część gry, w której samemu próbuje się narzucać reguły, a następuje część upadkowa, schyłkowa, w trakcie której zamykamy się w paszczach potworów knajpianych, nie wiedząc, kiedy zamkną się nad nami mrokiem i bezsilnością wobec praw biologii i chemii, gdy organizm straci siłę panowania nad powiekami, koordynacją ruchową i zrozumiałością mowy.

    Ta część trasy mogłaby być bardziej rozbudowana, na przykład gdybym wiedział, że zaraz po tym weekendzie „Starman” ogłosi upadłość wszedłbym i tam, bo choć nie przepadałem za tym miejscem, jak i za wcześniejszym „Krockodyl’em”, to był punktem w pewnego rodzaju alkogeografii tego miasta. Jest nim na pewno „Kolejka” (punkt 10 w tej wieczornej grze, który niebawem wypadnie z gry, czyli zostanie zamknięty, kurwa, kurwa), jako miejsce na krótkie rozejrzenie się i ogrzanie, po to by skierować się w następne miejsce, które chyba jest obecnie najbardziej przystępną patologią, czyli do „Galeonu” (punkt 11). Potem niestety następuje punkt 12 czyli „Tunel” - to naprawdę spadówa, drama, dno, ale masochistycznie zaglądam w to miejsce, w którym generalnie spędziłem sporo czasu i straciłem sporo zdrowia. To przy okazji w tym miejscu przypomina mi się ostatnio czytany artykuł, o tym, że za picie alkoholu wniesionego do lokalu, gdzie sprzedają alkohol, grozi kara grzywny do 5000 PLN, więc te wszystkie zaprzeszłe historie z piciem pod stołem w Cockney’u, Tunelu, Pałacyku Zielińskiego czy innych miejscówkach, spowodowały, że jestem normalnym przestępcą – mam nadzieję, że w tym przypadku przedawnienie działa dość żwawo. Dramat.

    No i co po stacji 12? Ano, odkrywam np. połączenia wychodzące do kolegi, który wyemigrował do Azji, ale nie wiem po co, może w trosce o to, czy oni mają tam co pić. Natomiast rano, na bolesnym zmęczeniu poalkoholowym poczytuję „Czułego barbarzyńcę” Hrabala, gdzie są przepiękne historie z Vladimirem Boudnikiem, z ich geografią pijacką, z ich hospodami, barami, restauracjami, podróżami między tymi miejscami, rozmowami i to jest tak naprawdę cios mentalny, gdy porównuję swój marny świat doznań do tego niesamowitego świata literackiego. I to jest punkt 13 i na nim zamykam taki tam wieczór, w którym jak zwykle przegrałem z alkoholem. Oczywiście do następnej rozgrywki, która nastąpi kiedyś tam.

niedziela, 21 stycznia 2018

Stolica robotniczej awangardy

    Marzenie, by zobaczyć w końcu Nową Hutę było dość perwersyjne, sam to przyznaję, ale świadomość, że byłem w Krakowie, turystycznie i służbowo, dziesiątki razy, a w tak nietypowym miejscu, położonym zaledwie kilkanaście przystanków tramwajem od centrum – nigdy. W sumie to zwykłe bloki, ale przecież Nikiszowiec, który zachwycił mnie estetycznie swoją ceglaną prostotą też jest tylko zwykłym osiedlem mieszkaniowym. Ale forma, zamysł, końcowy efekt no i zwykła funkcjonalność  - to jest to, co kusiło i nęciło do obejrzenia, aż w końcu zaprowadziło.
Z ulicznej wystawy o historii Nowej Huty


    Było banalnie – wysiedliśmy z tramwaju na placu Reagana i już. Plac wygląda w połowie normalnie, ale w połowie, tej z architekturą lat 50-tych, skojarzył mi się trochę z Paryżem, tą specyficzną architekturą szerokich bulwarów, która po części być może była inspirowana tym samym pragmatyzmem – trudniej tam stawiać barykady, a łatwiej przeprowadzać defilady.



    Przechadzając się ulicami czy między blokami rzuca się w oczy koncept budowniczych, który sprawia wrażenie bardzo funkcjonalnego osiedla, które miało zapewniać „nową jakość życia” ówczesnej robotniczej awangardzie. Moje wrażenie było takie, że jest tam więcej sklepów, kiosków i budek wszelakiego rodzaju niż na innych osiedlach – w normalnej miejskiej rzeczywistości kioski i budki odchodzą raczej w niebyt, może dlatego, że pojawia się wiele przestrzeni na lokale usługowe w nowobudowanych obiektach. Oprócz tego na dość niewielkiej przestrzeni natknęliśmy się na dwa klasyczne bary mleczne, co nie jest chyba zbyt często spotykane na typowych osiedlach mieszkaniowych.


    Ogromną pokusą było zjedzenie obiadu w kultowej ponoć restauracji „Stylowej”, oryginalnym lokalu funkcjonującym od zarania dziejów robotniczej Nowej Huty. Co prawda recenzje w necie opisujące słabą jakość usług, sine aż do niebieskości ziemniaki i inne mało zachęcające detale, nie były zbyt zachęcające, by tam zajrzeć, ale przechodząc obok i przez okna chłonąc świat gastronomii, który zatrzymał się na latach 80-tych, przypominający mi jak żywo kielecką „Jodłową” czy „Birutę”, nie mogłem się powstrzymać przed tym masochizmem. Szok pojawił się jednak od razu po wejściu – płatna szatnia! Jak 30 lat temu… Dalej – płatna ubikacja, dla klientów 50 gr, dla obcych 1 zł. Na sali akurat trwa mała awantura – miejscowi emeryci odchodzą od stolika, na którym stoją opróżnione kieliszki po wódce, jakaś kobieta, chyba z obsługi restauracji, mówi podniesionym głosem: „Zachowuj się jak dzik, ale się zachowuj!”. Gdy przeglądamy menu jeden z emerytów podtrzymywany przez innych z trudem opuszcza lokal. Jest zajebiście! Ale w menu jest już gorzej, nie ma nawet pomidorowej (co wg mnie skreśla lokal zupełnie), typowo robotnicze dania, niemal wszystkie z mięsem, chyba tylko pierogi ruskie były bez, ale wolałem im nie ufać, nie raz już spotkałem takie wersje tych pierogów, które miały coś poukrywane – no żal, ale nie zdecydowaliśmy się jednak by tam zostać. Szkoda.

    Jeszcze została jedna rzecz do sprawdzenia – Teatr Ludowy. Może uda mi się kiedyś tam zajrzeć, na co bardzo liczę.

niedziela, 7 stycznia 2018

Czeskie ciała

    Nietrudno ukryć, że w Czechach fascynują mnie uliczne detale architektury, mnogość zdobień, olbrzymia ilość rzeźb czy płaskorzeźb, historyjek pomalowanych na ścianach kamienic. Większość z tych dzieł została umieszczona zapewne w niesłusznym okresie socrealizmu, ale patrząc i porównując te, które w sposób klasycystyczny akcentują piękno ciała ludzkiego, heroizm podkreślony antycznymi elementami, to ta część soc-twórczości wcale wiele nie odbiega od tego – ciała są równie piękne, sporo jest nagości, choć tego robotniczego heroizmu jest o wiele więcej, tylko, że te postacie nie trzymają mieczy, lecz młoty, klucze francuskie, sierpy i snopki zboża. Dla mnie jest w tym taka wizualna moc, że czasem się martwię o siebie, o tą ujawnioną niezdrową fascynację. Ale to tylko oglądanie, pornografia miejskiej architektury.
Natomiast u nas co prawda ciała przewijają się na ulicach lub przy drogach, lecz jest to raczej dość monotonne przedstawienie cielesności - młoda kobieta, zawsze kompletnie ubrana, o imieniu Maryja i niemal zawsze roznegliżowany mężczyzna o imieniu Jezus. 
Hradec Králové

Hradec Králové

Hradec Králové

Hradec Králové

Hradec Králové

Hradec Králové

Hradec Králové

Hradec Králové

Hradec Králové
Plzeň

Plzeň

Plzeň

Plzeň

Plzeň
Praha

Praha

Praha

Praha

Praha

Praha

Praha

Praha

Praha

Praha

Praha

Praha
Pardubice
Pardubice

Pardubice

Pardubice

Pardubice

Litomyšl

Litomyšl

Litomyšl

Litomyšl