czwartek, 31 grudnia 2015

2015 года умер - odcinek 3: Kielcze

W międzyczasie, po zakończeniu eksploracji transcendentalnego miejskiego trójkąta Radom – Częstochowa – Sandomierz,  uczestniczyłem w kilkumiesięcznym ciężkim procesie, który chyba najtrafniej opisuje przebój lata czyli Kelthuz Wszechświat się rozpada, albo to zdjęcie z walk ulicznych, które były moim udziałem przez całe lato:
 
„Pomiędzy” oczywiście było Żelebsko, ale ponieważ byłem tam niejako „służbowo”, to festiwal przepłynął dla mnie w zupełnie innej atmosferze, więc pewną perwersją było tym razem picie maślanki pod sklepem w Dylach… Ale mój napis sprzed kilku lat na przystanku w Cyncynopolu wciąż istnieje i wciąż jest aktualny:
Ale nadszedł i moment, gdy wyrwany z werk-maszyny mogłem podążyć ścieżkami, na które dawno lub nigdy nie zaglądałem i do tego całkiem u siebie, w Kielczech. Gdy więc znikałem w miejsca odludne, będąc w trakcie badania na sobie stanu bezpromilowego, taki prosty podmiejski widok na porzuconą pustą butelkę-setkówkę wpędzał mnie w jakąś nienachalną kontemplację i zachwyt nad artyzmem działania pt. „Jak odrzucić od siebie alkohol by ładnie wyglądało”:
 
 
Ja tak nie umiem, wyrzucam banalnie do kosza lub zabieram ze sobą i wyrzucam do kosza dalej, gdy go odnajdę. Ostatnim i najlepszym nauczycielem takiego postępowania jest oczywiście J.
Natomiast przemieszczając się po jednym z podmiejskich osiedli natykam się na intrygujące ogłoszenie i znów chwila zadumy. Gdyby mesjasz do nas zawitał, czy musiałby się poniżać do takich technik? Czy zdobyłby wystarczającą ilość przyjaciół na fb, by wzniecić moralną rewolucję lub dotrzeć ze swoim przesłaniem do rzeszy (!) wiernych?
 
Kilka kilometrów dalej zaczynam dostrzegać ciekawe leśne zjawisko, nawiązujące niejako do ewangelizacji ogłoszeniami przyklejanymi na słupach (kto je czyta? Ludzie, którzy szukają ogłoszeń o chwilówkach? O mieszkaniach do wynajęcia?) – leśne kapliczki maryjne. Są one być może śladem tajemniczego kultu dzikich, leśnych chrześcijan maryjnych, prześladowanych przez tradycyjne kościoły, gdyż zapewne odwołują się do jakiejś przedchrześcijańskiej wiedzy i wiary. Dociera do mnie to, że one wiszą w tym pustym lesie dopiero przy drugiej lub trzeciej przyuważonej kapliczce i zaczynam do nich zaglądać, smakując widok tych wszystkich dewocjonalnych drobiazgów i detali. Kto je tam przynosi? Kto ma takie samozaparcie, by przejść kilka kilometrów lasem by zapalić tam świeczkę? Czy one mają jakieś nazwy, czy są poświęcone konkretnej sprawie, świętemu, którejś z odmian Matki Boskiej? Matka Boska ze Ścieżki Białogońskiej? 
 
 
 
I wędrując tymi ścieżkami okrytymi opatrznością docieram do jednego z najbardziej magicznych miejsc w Kielcach – kilka lat temu widziałem tam pływającego zaskrońca, teraz niestety jest nadmiar śladów ludzkiej obecności. Mimo to warto tam zajrzeć na godzinę choćby, z książką, z winem, z chaosem w głowie i jeżeli nikt nam nie przeszkodzi to uda się nieco oczyścić umysł z toksycznych złogów.
 
Po drodze ślady mocy i wielkości sprzed ćwierćwiecza
 
Miałem kiedyś ideę, by odwiedzić w Kielcach każdą ulicę, ale nigdy bym nie przypuszczał, że tą, na której chciałbym zamieszkać jest urokliwa ulica Czernidło:
 
Te wszystkie historyjki z obrzeży Kielc tchną czymś pozytywnym, mają w sobie coś tajemniczego a być może i inspirującego, trafiłem jednak na miejsce tak smutne, jak wszystkie partie polityczne wzięte do kupy, kwitnące depresją i zniechęceniem, choć w zamyśle miało to być zapewne źródło podniosłej mocy, kwitnące pamięcią i dumą. Nic z tych rzeczy, efekt jest chujowy po prostu. To „dęby pamięci” zasadzone pod jakimś lasem, obok nich położono kamień z płytą, na której napisali, że pierdu pierdu, coś-tam, coś-tam. I tak to zostawili w pizdu, w dupie mając pamięć i dumę, dęby usychają, jest tak nijako, jak w programach partii, których przedstawiciele sadzili te polityczne drzewka:

Dla tych, którzy wczytują się w Stasiuka i jego fantastyczne opisy innej Europy, mam dobrą wiadomość: mamy u siebie w Kielcach swoją własną Rumunię, gdzie między centrum miasta a kolejnym blokowiskiem biegają sobie stada gęsi:
 

niedziela, 27 grudnia 2015

2015 let je mrtvý - odcinek 2: Częstochowa - Sandomierz

   Po fantasmagorycznej wyprawie do Radomia chciałoby się więcej, by połączyć przyjemne z nieznanym, odkryć i nacieszyć się. Połączenia lokalnymi pociągami aż kuszą, by sprawdzić co ciekawego grają w teatrze częstochowskim i by napić się z K. wina w tej świętej aurze miasta, które pod podeszwami pielgrzymów iskrzy wiarą w kodeksy moralne, które sprawiać mają, że ludzie są dobrzy dla świata, dla tej części świata, która nie grzeszy. Niestety to był wciąż czas, gdy mój fotoaparat nie działał prawidłowo, więc w foto ubogo (a niektóre musiałem zaczerpnąć wprost z zasobów netu). A spektaklu w teatrze zwyczajowo nie pamiętam.
   Częstochowa wita przy dworcu jarmarkiem frytek i zapiekanek, cudowną cepelią kulinarną, w której króluje prostota i oczywistość ludowo-miejska, ogrodem kilkunastu budek oferujących wszystko co tanie, proste i szybkie w przyrządzeniu, postpeerelowska tradycja kulinarna wciąż żywa w drewnianej architekturze. 
 
   Miasto ma dosyć dziwną strukturę, w przeciwieństwie do Radomia posiada żywy rynek, ale miałem wrażenie, że nie jest to centryczna zabudowa, że to śródmieście gdzieś się rozmywa, a potęguje to wrażenie jeszcze fakt, że socrealistyczne plomby są tam wkomponowane na każdej niemal ulicy i gubią wrażenie starego śródmieścia. Potem jednak zorientowałem się, że nie jest to rynek, tylko jakiś plac, Rynek właściwy znajduje się jakby z drugiej strony, za torami, stąd więc może to niezrozumienie układu miasta. A potem jest już ta słynna aleja – na myśl o niej do głowy przychodzą mi dwa skojarzenia – piosenka TSA, w której jest coś o cmentarnej alei i powieść Rogera Zelaznego „Aleja Potępionych”, to drugie porównanie chyba lepsze. Inna sprawa, że nic tam nie ma, oprócz samej funkcjonalności, szerokiej alei dla tysięcy wiernych, tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie trafiliśmy na Miejską Galerię Sztuki, tamże położoną, obłożoną gustowną mozaiką, a w niej – permanentna wystawa prac Beksińskiego. Cymesik wśród niczego. Bryła całego kompleksu zawiera też w sobie jakiś lokal prawdziwego disco, taki, którego trudno się było spodziewać przy tej świętej alei, budzi to jednak ledwie mikre zaskoczenie wobec tego, co jest ozdobą tego lokalu przed wejściem do niego: posąg Światowida. Tak, posąg pogańskiego boga przy Alei Najświętszej Maryi Panny. 

   Właściciele zdobyli go ponoć z jakiegoś upadłego peerelowskiego zakładu, a jak donoszą media mają oni ogólnie specyficzne poczucie humoru, gdyż przed inną ich częstochowską dyskoteką w specyficzny sposób ułożyli kostkę brukową, która przelatującym samolotom prezentuje swarożycę, lub też najzwyczajniejszą swastykę.

   Nie trzeba dopowiadać chyba, że nie wspięliśmy  się na wzgórze klasztorne, zbyt obawiałem się piorunów mogących eliminować bluźnierców zbliżających się do bram klasztornych. Pożegnaliśmy Częstochowę jakimś fantastycznym daniem kulinarnym i całkiem miłym wspomnieniem.

   Zwieńczeniem trójcy dekadenckiej, podsumowaniem pewnego bardzo intensywnego kawałka mojego życia, był wyjazd do Sandomierza. Brzmi prawie jak sado-mierz (nie, nie od sadów, tylko od sadomasochizmu).  Wyjazd był w perfekcyjny sposób zrealizowany z zasadą, że ma być przede wszystkim dekadencko i hedonistycznie – jedzenie, kawa, wino i żadnych kulturalnych zakamuflowanych opcji. Miasto w marcu niczym specjalnym nie potrafi zachwycić, mimo tego, że samo w sobie ma niepowtarzalny urok małego miasteczka, nie zepsutego byciem stolicą województwa jak Kielce, Radom czy Częstochowa. Można się snuć uliczkami wokół rynku z błogością charakterystyczną dla okresu, w którym miasto to jest wolne od turystów, nie poddawać się presji oglądania miejsc charakterystycznych i „koniecznych do obejrzenia”. 

Sandomierz – dzikie gnomy drzewne

 
I na koniec 2 x Opatów (po drodze)

piątek, 25 grudnia 2015

2015 Jahre ist tot - odcinek 1: Radom

   Banalnym pomysłem jest podsumowanie roku, bo niby co tak intrygującego może w tym  być? O, pokazać ciąg kieliszków lub butelek opróżnionych w tymże przemijającym roku, tak, to byłoby odpowiednie odwzorowanie graficzne, wykres wzrostów i preferencji. Rok sponsorowany przez „Soplicę” pigwową. Pierwszy kwartał z winem i… a później pojawiły się już chyba tylko pojedyncze sztuki – to też znamienne. Blada w porównaniu do poprzednich lat ilość wypitego piwa, rosnąca ilość wódki. Obejrzane koncerty? No było trochę, ale chyba coraz mniej w tym agresywnej misterii. Przeczytane książki? Z tym byłoby gorzej, zacząłem na serio czytać z powrotem dopiero w drugiej połowie roku, choć dzięki temu ten wykres wyglądałby ciekawiej, tendencja wzrostowa. Ale odwiedzone miasta – całkiem nieźle, wysoko szczytująca sinusoida. I o tym chyba będzie.
 
   A tak na serio to rok zaczął mi się od Radomia. Brzmi koszmarnie? No… Bo to niemal tak jakby pojechać do jądra ciemności, zanurzyć się w otchłani  czy odmętach niebytu, stanąć na ulicy w miasteczku opisywanym przez Lovecrafta. A tu nie do końca tak. Było oczywiście kilka motywów, które pchnęły nas do tego, by tam pojechać (i to w styczniu), ale głównym była chyba chęć pójścia do tamtejszego teatru. Tak, jest teatr, całkiem spory, przedstawienia już nie pamiętam. A potem coś o wiele bardziej egzystencjalnego – znaleźć odpowiedź na pytanie: czy jest rynek w tym mieście? Znam ulicę Żeromskiego, która pełni funkcję liniowego centrum, jak u nas Sienkiewka, ale rynek? Okazało się, że jest, pozostała więc konieczność zobaczenia go na własne oczy – i zrozumiałem dlaczego jest niczym miasto przedchrześcijańskie ukryte w lasach Amazonii. Jest dziki, nieobecny, opuszczony, tajemniczy, tak jakby go już nie było.
 
   Zdjęcia robiłem popsutym aparatem w telefonie, ale widzę, że doskonale oddają to, jak zapamiętałem tą wyprawę. Nie pamiętam jakie wina piliśmy wtedy z K., a szkoda, bo być może tak jak poleca się pewne wina do ryb czy dziczyzny mogłoby być takie z napisem „Jesienno-zimowy Radom”.
   Ogólnie w Radomiu bywałem wiele razy, oprócz wyjazdów służbowych mój ostatni wypad do tego miasta to kilka lat wstecz wycieczka na koncert Governement  Flu do „Czytelni Kawy” – pamiętam, oprócz świetnej sztuki muzycznej oczywiście, że zabrakło tam zwykłego, jasnego piwa i katowaliśmy się jakimiś smakowymi. Tym razem okazało się, że bardzo trudno znaleźć coś wegetariańskiego do jedzenia, mimo odwiedzenia kilku miejsc gastronomicznych (w jednej z restauracji z kelnerem, który miał prześcieradło zarzucone na rękę, bezmięsne były tylko sałatki...). Mają za to sieć lokalnych sklepów z jakże kuszącą nazwą „Kacuś” – w sumie to się nie dziwię, że jest takie zapotrzebowanie, zatrzaśnięcie między Warszawą a tym ponurym klimatem musi być bolesne.
 
   Główna arteria miasta wita nas pomnikiem bardzo znanego małżeństwa, ale jeżeli dobrze prowadzą mnie smutne skojarzenia to i Radom, i to małżeństwo wiąże symboliczny upadek, małżeństwo K. niestety ze skutkiem śmiertelnym, miasto zaś jeszcze jakoś dyszy. Sama ulica koniec końców prowadzi do Rynku, ale wieczorem nie jest to miła wyprawa. Ulica Żeromskiego z czasem zamiera, znikają kawiarnie, banki i sklepy, potem zmienia swoją nazwę i ukazuje Rynek pełen opustoszałych kamienic z oknami pozabijanymi deskami, ze ścianami podpartymi konstrukcją chroniącą przed ich zawaleniem. Jest ponury postatomowy przeciąg. 
 
 
   Widzieliśmy to miejsce najpierw wieczorem – było ostro, pustka była totalna, tylko na jednym z rogów Rynku jest knajpka, z której dobiegały dźwięki keyboarda i żywego wokalu odśpiewującego bardziej ludowe niż discopolowe piosnki w kolorowym akompaniamencie lustrzanej kuli rozsiewającej migoczące światełka. Magiczne, ale bałem się tam wejść. Następnego dnia zajrzeliśmy do Muzeum Jacka Malczewskiego zlokalizowanego właśnie na Rynku – było już inaczej, ale te puste oczodoły kamienic wyglądały wciąż ponuro. Zaniemówiłem jednak gdy zobaczyłem jak wita mnie w środku to muzeum:
 
   Akurat była fajna wystawa, bodajże „Kobiety świata” z meksykańskim akcentem kojarzącym się, a jakże, z Jose Guadelupe Posadą:
 
   Wiem, że to miasto ma też inne oblicza, inne przestrzenie, ale zapamiętam je na długo właśnie tak jak na tych zdjęciach – bez kolorów i wizji.