niedziela, 22 kwietnia 2012

"Rok nie wyrok"

Rok nie wyrok” jak mawiali niektórzy nauczeni doświadczeniem Ludzie, wiedzieli dobrze, że po roku „nieobecności” wraca się do życia niemal bez mrugnięcia okiem. Mrugnąłem kilka razy, obróciłem się na pięcie, wykąpałem się kilkakrotnie w trunkach wszelakich i stwierdziłem, że warto czasem opisać te kielczeskie momenty dryfu, które same w sobie nie zawierają niczego istotnego. To nie są nawet historie [bo jak napisał pewien zacny publicysta „historia to wynik ludzkiego działania”, a w tym działania żadnego nie ma, to tylko dryf…], ale zaledwie miejsca, trunki, ludzie, słowa, wrażenia i to jest koncentrat, który lubię. Koncentrat jako stan, na którym lubię się koncentrować.
Pretekstem powrotu tutaj nie są niestety permanentne poszukiwania wina dekady w „Biedronce”, ale koncerty, które zdarzyły się tej soboty i dla przywołania te, które zdarzyły się wcześniej. Z masochistyczną świadomością zawlokłem się bowiem wczoraj do „Krockodyla” na deathmetalowy koncert z niezbyt miłym kawałkiem pamięci ostatniego podobnego zdarzenia, gdy w tymże samym klubie kilka tygodni temu odbywał się koncert, na który mnie nie wpuszczono, oficjalnie z powodu zapełnienia lokalu. I chu… czyli może i dobrze. Albo i gorzej, gdyż w konsekwencji zawędrowałem wtedy do Woora na koncert, który będę wspominał długo jako swoją największą muzyczną traumę ostatnich miesięcy, a może i lat – FIRE FLOWER. Kielecki twór „rockowy” [traktuję to jako epitet, niemal jak „muzyka młodej generacji”], który poraził drewnianym graniem, czymś tak twórczo nieautentycznym, nieudanym, że aż mnie zabolało w zgrzytającej szczęce. Ale nie o tym – miało być o „Krockodylu”, chyba najgorszej kieleckiej knajpie jaką znam. Nie wiem, co w niej jest nie tak, nie umiem tego określić – bo wystrój jest, wybór alkoholi jest, muzyka znośna… ale gdy już za pierwszym razem zajrzałem tam ze znajomymi, to nie dopiwszy piwa po prostu wyszliśmy. Choć może tak ma być, by klienci nie odczuli jakiegoś dysonansu między telewizją, biurem, hipermarketem a miejscem w którym piją piwo, a więc tak ta knajpa się ma – by wypić piwo nie rozstając się ze swoim plastikowym „środowiskiem naturalnym”. Podobnie i z koncertem – ładnie brzmiało [choć czy deathmetal ma „ładnie” brzmieć?], chłopaki dawali radę, piwo dobre, ale na koncercie było może z 15 osób – a ilu z tego to byli członkowie tych 3 krakowskich kapel? Warto jednak było być choćby dla widoku, gdy znany i poważany [przeze mnie] kielecki muzyk orbitujący właśnie w okolicach heavy metalu na tym koncercie aplikował sobie do uszu gumowe zatyczki. Hm, ja chyba wolę jednak hałas do granicy bólu, może z porównania do wiertarek, młotów, szlifierek, bruzdownic i podobnych elektronarzędzi, których hałasem karmię swoje uszy na co dzień. Podobne imprezy nie-wiadomo-dla-kogo, jak ten krockodylowy koncert,  odbywają się ukradkiem [bo dzięki zerowej niemal reklamie prawie nikt o nich nie wie] we „Wspaku”, gdzie przychodzi na nie po kilkanaście osób, a na błyszczącej [chyba od świateł odbitych od podnoszonych puszek z piwem] gwieździe  THE BILL było zabiletowanych 30 osób…
Po tych wszystkich scenach, w których najistotniejszymi momentami były unoszenie piwa przed wlaniem do gardła, przeteleportowałem się do „Woora”. Tam natomiast odbywało się wydarzenie muzyczne, które było tym, czym „Ciechan lagerowy” dla mojego zmysłu smaku. Zaskoczyło muzycznie, jako kielecki zespół, INNKAI – z nietypowym instrumentarium w postaci wiolonczeli, niemal bez wokalu [w jednym kawałku tylko, ale to nie ujmuje – choćby TROTTEL pokazał, że można rewelacyjnie zagrać instrumentalnie], ale była w tym niesamowicie zdrowa energia, no i ta szaleńcza wirtuozeria wiolonczelisty. Potem jednak zaserwowano główne danie wieczoru, czyli JENNA EIGHT i było o wiele smaczniejsze, niż się spodziewałem. Żywioł, wysokie napięcie, szybki montaż, młodzieńczy wyskok, jebnięcie bez nut – dla mnie bomba! Ich samookreślenie jako electrometalcore jest w sumie adekwatne, choć raczej w tej swojej złości, napięciu przypominali mi newschoolowe kapele straightedgowe. Bezkompromisowe uderzenie dźwiękiem rozgotowało mnie mocno, po koncercie byłem gorący jak radiator, a jeszcze długo potem czułem naładowanie tą muzyką swojego muzycznego kondensatora. Moje diody zgasły dopiero kilka godzin później w „Tunelu”….
Czy jest jakaś puenta tej opowieści? Tak, bo dzięki wędrowania po tych przybytkach alko-rozkoszy dowiedziałem się, że pojawiła się na rynku nowa marka wódki „Lubelskiej” [tej, w której jest mniej wódki w wódce] – miętowa z limonką. Dla poszukujących czystych doznań podpowiem, że mają też w swojej ofercie normalną 40%-ową gorzałę – „Trzy zboża”. Nawet polecam.
Ponieważ jest wiosna proponuję jednak przerzucić się na wina – ławki i zielone zakamarki aż kuszą by to czynić w miejscach publicznych.