Byłem „na
Libanie” i choć brzmi to niepoprawnie językowo, to nie wiem jak
inaczej to sformułować. Liban to po prostu pozostałości
kamieniołomu, choć Liban to tak naprawdę nazwisko jego
założyciela, stąd więc potoczna nazwa. Miejsce jest niesamowicie
dzikie, zupełnie różne od kieleckiej Kadzielni czy Wietrzni, gdyż
jest zarośnięte gęstymi chaszczami, które doskonale skrywają
imprezy, ogniska, bębniarzy, pogan i cholera wie kogo jeszcze. W
nocy przesilenia letniego może być tam całkiem ciekawie.
Przyroda w tym
postindustrialnym wydaniu jest niesamowita, informacje o żyjących
tam gatunkach robią wrażenie, równie duże wrażenie robi też
świadomość jak ta przyroda się tam zmienia wraz z poziomem wody,
co widać wyraźnie po korzeniach, które wyrastają prawie pół
metra od ziemi.
Pierwsza wizyta w tym miejscu jest ubogą, ale jednak trochę ekscytującą namiastką odkrywania miast azteckich w dżunglach Ameryki, tyle, że tu odsłaniają się przemysłowe trupy, szkielety maszyn i konstrukcji.
Dosyć upiorne jest
natomiast chodzenie po ścieżkach wijących się wśród zarośli,
wyłożonych macewami z żydowskich nagrobków, mając świadomość,
że tuż obok był cmentarz, na terenie którego w czasie wojny był
obóz koncentracyjny, którego więźniowie pracowali właśnie w tym
kamieniołomie. Okazuje się jednak, że owe macewy to pozostałość
po scenografii do filmu „Lista Schindlera”.
Całkiem niedaleko na Podgórzu straszy też inny obiekt, wciąż czynny jednak, ale muszę przyznać, że swym ponurym obliczem tworzy podobny klimat jak Liban.
Przypomina to raczej ''rust belt'' w wersji mikro, to co pozostało z niegdyś potężnego amerykańskiego przemysłu.
OdpowiedzUsuń