wtorek, 1 maja 2018

Krk-Wro-Pzn czyli w drodze na FFF.


    Być może na urlopie powinienem zrobić jakiś remont czy co, ale coś mnie wygania czy też raczej wyciąga z Kielc, jakaś nieznana mi siła, podobna jednak do tej, która zmaltretowałaby mnie alkoholowo, gdybym kilka dni z rzędu relaksował się w Kielcach bez pracy. Koszty być może podobne, więc wyjechałem.
    Ostatnio najlepiej zaczyna mi się podróżować w Krakowie i tam od razu natykam się na niespodziankę, a mianowicie koncert rosyjskich hardkorów na „Warsztacie”. Lubie to miejsce bardzo, bo choć mentalnie jest tam trochę inaczej, niż na co dzień mam (bo rurki, brody, wódki tam nie piją…), to jest przezacnie. Tak więc wieczór muzyczny rozpoczął ansambl VÓLAN i od razu bomba. Dzikość, agresja połączone z perfekcją, tym diabelskim sekundnikiem, spowodowały, że przez cały koncert stałem dosłownie sparaliżowany, nie mogąc oderwać wzroku od tego co wyczyniał perkusista - przetoczyli się po mnie jak zagęszczarką do gruntu i nic już po nich nie mogło być lepsze, no i nie było. Rosyjski WLVS i krakowski DEATHTREAT obejrzałem już na spokojnie popijając Holbę czy co tam sobie zakupiłem akurat.
    Wcześniej jednak, w drodze na koncert, zaglądamy do przeuroczej kinokawiarni „Kika”, bo tani wtorek (w sali pufowej nie ma numerowanych miejsc, bo pufy nie są przymocowane do podłogi i mogą się przemieszczać), a to i tak po drodze na „Warsztat”, wchłaniamy więc nielekki film Hanekego „Happy End” - cóż, każdy w nim widzi to co mu podpowiada to-co-ukryte (mi pozostał w pamięci motyw wypadku na budowie, ale kto by tam zwracał na to uwagę, no i to „dotykanie śmierci”).
"Nuklearnym konfliktem w 2017 rozpocznie się Apokalipsa św. Jana". Korekta: 2018. Uff, jest jeszcze kilka miesięcy...
    Z Krakowa do Wrocławia przemieszczamy się za kilka złotych dosłownie, a tam relaks, jedzenie i kultura. Aż szkoda, że nie było akurat żadnego koncertu w CRK, dopełniłoby to tournée w drodze na Rozbrat, ale za to były darmowe wejścia w czwartek do muzeów, tak więc zobaczyłem min. intrygującą wystawę „Death Landscapes”, której sednem były fotografie zrobione w miejscach, gdzie kiedyś wydarzyły się krwawe historie. Były więc przepiękne, kolorowe zdjęcia pozostałości po okopach i lejach bombowych z bitwy pod Sommą, ale i bardzo urokliwe zdjęcia wyspy Utoya, na tle których, o zgrozo! robiły sobie selfie jakieś gimnazjalistki, które przyszły tam na wycieczkę szkolną. To było mocniejsze niż sama wystawa…
    Inną darmową miejscówką w czwartek było Muzeum Sztuki Cmentarnej, pod którą to nazwą kryje się stary cmentarz żydowski i jest to miejsce tak magiczne, że moje achy i ochy trwały przez cały spacer po tym zakątku śmierci. Brak słów, zdjęcia lepsze:

    A ponieważ nie samą kulturą człowiek żyje to trafiliśmy do niesamowitego miejsca, jakim są „Pierogi Vegan”, w hali targowej będącej tak naprawdę zadaszoną wersją bazarów. Mlaskaliśmy więc nad tymi wybitnymi pierogami obok stoisk z warzywami, majtkami i portfelami. Cymes! Innym miejscem, które odwiedziliśmy na Nadodrzu była wege knajpka „Wilk syty” i tam nasze nasycone zadowolenie znów sięgnęło bardzo wysokiego pułapu.
    Ale zbliża się czas Fuck Fascism Fest, na który wybieramy się do Poznania, przemieszczamy się tam więc pociągiem Regio, obserwując w czasie jazdy na ekranie monitora, ku swojemu zdziwieniu, reklamę poznańskiej Vege Pizzy! Na sam festiwal nie docierają niektóre kapele, ale magia miejsca, muzyka, alkohol (cytrynowa wódka to istne mistrzostwo, choć i kawowa, i paprykowa to istny cud w gębie!) i przepyszne żarcie (jak choćby wspomniana wcześniej jak zawsze wyśmienita Vege Pizza) tworzą taki zestaw, że już nic więcej nie trzeba. Sam Rozbrat to oczywiście nie tylko squat, to ludzie, których przy tak banalnej okazji mogłem spotkać czy też możliwość delektowania się zakamarkami tego miejsca, niewidocznymi na co dzień dla zwykłych bywalców koncertowych, ale to inna opowieść i to raczej werbalna.
Belzebong w dzwonach
    Muzycznie oczywiście połechtało mnie DISCHARGE, których płyta „Hear Nothing See Nothing Say Nothing” w dziecięcych czasach wywarła na mnie przeogromne wrażenie i uważam, że (dla mnie) to jedna z 10 najważniejszych płyt ever. Co prawda jebali solówki, których na oryginalnych nagraniach chyba nie było, no ale cóż, to w końcu emeryci. DESZCZ następnego dnia zagrali niesamowicie spójnie i być może najlepiej, miazga wyciskana gitarami. Negatywne emocje wzbudziła we mnie niestety EL BANDA, która choć muzycznie robi naprawdę świetny klimat, to ich forma przekazu pozamuzycznego była dla mnie lekko żenująca, jeżeli mam być szczery po wysłuchaniu deklamowanych wierszyków i takich tam. Ale największym zaskoczeniem tego festu był kielecki (!) BELZEBONG – widziałem ich kiedyś, więc byłem przygotowany na to co się wydarzy, ale punki oczekujące na kolejne pogo po kilku minutach niekończącego się intro (hahaha!) wymiękły. Rewelacja – ciężar, klimat, brzmienie, perfekcja. Co prawda z braku wokalisty nie mieli żadnej piosenki o aborcji, ale przebolałem to, hehe.
    No i cóż, czas wracać do roboty i do kieleckiej wódki. Ach, uważajcie w plenerach, bo na przykład Psie Górki obdarowują mandatami...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz