Być może na
urlopie powinienem zrobić jakiś remont czy co, ale coś mnie
wygania czy też raczej wyciąga z Kielc, jakaś nieznana mi siła,
podobna jednak do tej, która zmaltretowałaby mnie alkoholowo,
gdybym kilka dni z rzędu relaksował się w Kielcach bez pracy.
Koszty być może podobne, więc wyjechałem.
Ostatnio najlepiej
zaczyna mi się podróżować w Krakowie i tam od razu natykam się
na niespodziankę, a mianowicie koncert rosyjskich hardkorów na
„Warsztacie”. Lubie to miejsce bardzo, bo choć mentalnie jest
tam trochę inaczej, niż na co dzień mam (bo rurki, brody, wódki
tam nie piją…), to jest przezacnie. Tak więc wieczór muzyczny
rozpoczął ansambl VÓLAN i od razu bomba. Dzikość, agresja
połączone z perfekcją, tym diabelskim sekundnikiem, spowodowały,
że przez cały koncert stałem dosłownie sparaliżowany, nie mogąc
oderwać wzroku od tego co wyczyniał perkusista - przetoczyli się
po mnie jak zagęszczarką do gruntu i nic już po nich nie mogło
być lepsze, no i nie było. Rosyjski WLVS i krakowski DEATHTREAT
obejrzałem już na spokojnie popijając Holbę czy co tam sobie
zakupiłem akurat.
Wcześniej jednak, w
drodze na koncert, zaglądamy do przeuroczej kinokawiarni „Kika”,
bo tani wtorek (w sali pufowej nie ma numerowanych miejsc, bo pufy
nie są przymocowane do podłogi i mogą się przemieszczać),
a to i tak po drodze na „Warsztat”, wchłaniamy więc nielekki
film Hanekego „Happy End” - cóż, każdy w nim widzi to
co mu podpowiada to-co-ukryte (mi pozostał w pamięci motyw wypadku
na budowie, ale kto by tam zwracał na to uwagę, no i to „dotykanie
śmierci”).
"Nuklearnym konfliktem w 2017 rozpocznie się Apokalipsa św. Jana". Korekta: 2018. Uff, jest jeszcze kilka miesięcy... |
Z Krakowa do
Wrocławia przemieszczamy się za kilka złotych dosłownie, a tam
relaks, jedzenie i kultura. Aż szkoda, że nie było akurat żadnego
koncertu w CRK, dopełniłoby to tournée w drodze na Rozbrat, ale za
to były darmowe wejścia w czwartek do muzeów, tak więc zobaczyłem
min. intrygującą wystawę „Death Landscapes”, której
sednem były fotografie zrobione w miejscach, gdzie kiedyś wydarzyły
się krwawe historie. Były więc przepiękne, kolorowe zdjęcia
pozostałości po okopach i lejach bombowych z bitwy pod Sommą, ale
i bardzo urokliwe zdjęcia wyspy Utoya, na tle których, o zgrozo!
robiły sobie selfie jakieś gimnazjalistki, które przyszły tam na
wycieczkę szkolną. To było mocniejsze niż sama wystawa…
Inną darmową
miejscówką w czwartek było Muzeum Sztuki Cmentarnej, pod którą
to nazwą kryje się stary cmentarz żydowski i jest to miejsce tak
magiczne, że moje achy i ochy trwały przez cały spacer po tym
zakątku śmierci. Brak słów, zdjęcia lepsze:
A ponieważ nie samą
kulturą człowiek żyje to trafiliśmy do niesamowitego miejsca,
jakim są „Pierogi Vegan”, w hali targowej będącej tak naprawdę
zadaszoną wersją bazarów. Mlaskaliśmy więc nad tymi wybitnymi
pierogami obok stoisk z warzywami, majtkami i portfelami. Cymes!
Innym miejscem, które odwiedziliśmy na Nadodrzu była wege knajpka
„Wilk syty” i tam nasze nasycone zadowolenie znów sięgnęło
bardzo wysokiego pułapu.
Ale zbliża się
czas Fuck Fascism Fest, na który wybieramy się do Poznania,
przemieszczamy się tam więc pociągiem Regio, obserwując w czasie
jazdy na ekranie monitora, ku swojemu zdziwieniu, reklamę
poznańskiej Vege Pizzy! Na sam festiwal nie docierają niektóre
kapele, ale magia miejsca, muzyka, alkohol (cytrynowa wódka to istne
mistrzostwo, choć i kawowa, i paprykowa to istny cud w gębie!) i
przepyszne żarcie (jak choćby wspomniana wcześniej jak zawsze
wyśmienita Vege Pizza) tworzą taki zestaw, że już nic więcej nie
trzeba. Sam Rozbrat to oczywiście nie tylko squat, to ludzie,
których przy tak banalnej okazji mogłem spotkać czy też możliwość
delektowania się zakamarkami tego miejsca, niewidocznymi na co dzień
dla zwykłych bywalców koncertowych, ale to inna opowieść i to
raczej werbalna.
Belzebong w dzwonach |
Muzycznie oczywiście
połechtało mnie DISCHARGE, których płyta „Hear Nothing See
Nothing Say Nothing” w dziecięcych czasach wywarła na mnie
przeogromne wrażenie i uważam, że (dla mnie) to jedna z 10
najważniejszych płyt ever. Co prawda jebali solówki,
których na oryginalnych nagraniach chyba nie było, no ale cóż, to
w końcu emeryci. DESZCZ następnego dnia zagrali niesamowicie
spójnie i być może najlepiej, miazga wyciskana gitarami. Negatywne
emocje wzbudziła we mnie niestety EL BANDA, która choć muzycznie
robi naprawdę świetny klimat, to ich forma przekazu pozamuzycznego
była dla mnie lekko żenująca, jeżeli mam być szczery po
wysłuchaniu deklamowanych wierszyków i takich tam. Ale największym
zaskoczeniem tego festu był kielecki (!) BELZEBONG – widziałem
ich kiedyś, więc byłem przygotowany na to co się wydarzy, ale
punki oczekujące na kolejne pogo po kilku minutach niekończącego
się intro (hahaha!) wymiękły. Rewelacja – ciężar, klimat,
brzmienie, perfekcja. Co prawda z braku wokalisty nie mieli żadnej
piosenki o aborcji, ale przebolałem to, hehe.
No i cóż, czas
wracać do roboty i do kieleckiej wódki. Ach, uważajcie w
plenerach, bo na przykład Psie Górki obdarowują mandatami...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz