Było takie miejsce,
które niemal wymknęło się definicjom, które powinny je zamknąć
w szablonach typu „bar”, „pub”, „klub muzyczny”, ale
skoro inaczej się nie dało funkcjonować, więc czasami bywało
uwięzione w tych schematach. Jednak przesiadywałem tam na tyle
często, biesiadowałem, zanurzałem się w słowotoku lub
niespiesznych deliberacjach, że ze swoją wiedzą uznawałem ponure
widmo stygmatyzacji typowym barowym klimatem za dość mocno odległe.
I nie tylko dlatego, że można było sobie wypożyczyć książkę z
baru, posłuchać rozmowy o Mrożku toczonej przy wódce przez
zupełnie nieznanych mi przybyszów, poznać detale kuchni wszelakiej
i wykwintnej, ale i zaznać wielu zaskakujących spotkań z zakrętami
kultury. Były onegdaj czwartki z grami planszowymi, cykliczne jam
session, ale i udało się właśnie tam przedstawić swoje niezdrowe
fascynacje filmowymi obrzeżami, prezentując w nihilistyczne
niedzielne wieczory perełki filmowego ekspresjonizmu, surrealizmu,
dadaizmu czy kanonu kina klasy C – gdzież jak nie tam, w „Woorze”,
można by w oparach alkoholu delektować się „Pakistańskim
Draculą”, „Killer Condom”. „Necromantic” czy filmami z
totalnych granic, jak „Begotten” czy „Człowiek, który pogryzł
psa”.
To był też klub
prezentujący bezmiar muzyki na żywo, wśród której było mnóstwo
niesamowitych zdarzeń, koncertów i dla nich warto było tracić
godność czy zyskiwać siniaki. Wśród tych kilkuset koncertów,
które się tam odbyły, było też kilkanaście wyjątkowych
Punxperymentów, z których nigdy nie zapomnę choćby On Yer Bike,
[peru] czy S.A.T.A.N (przykłady oczywiście tendencyjne).
Społecznie to było
też idealne środowisko do przeróżnych badań socjologicznych –
wczesny okres był dość mroczny w klimacie, który podsycały
nielaty przesiadujące przy jednym piwie, przegryzanym acodinem i
popijanym winem spod stolika. Udało mi się być też na kilku
koncertach hip-hopowych, które wciąż utrzymują mnie w głębokim
szoku – przychodziło 200 czy 300 osób i niemal nikt nie pił
alkoholu, barmani się nudzili, a przed moimi oczami las rąk jak na
jakimś parteitag.
Cóż, fenomen tego
znikniętego miejsca trudno opisać w kilku zdaniach. Można by się
pokusić o interpretacje z Hakim Bey’a o Tymczasowej Strefie
Autonomicznej, jako mikrokosmosie „anarchistycznego marzenia”
o wolnej kulturze, nieustających
saturnaliach, o
miejscu które jako TSA musiało „zniknąć” z samej
swej definicji, ale chyba nie ma
sensu pisać takich dyrdymałów. Było i się wypiło. Tak
dużo się wypiło, że się skończyło. Szkoda,
przeogromnie szkoda.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz