Nikiszowiec
to tylko drobina w kosmosie Śląska, wysepka na morzu industrialu,
zakamarek w labiryncie miast i wobec tego ogromu nasze podejmowanie
decyzji o tym, gdzie jeszcze można się zanurzyć w te krótkie
zimowe dni było piętnowane zupełnym przypadkiem i dowolnością.
Był w tym wręcz podręcznikowy wpływ sytuacjonistycznej definicji
dryfu, tworzenia trasy czy mapy miasta na podstawie tylko i wyłącznie
subiektywnych obserwacji i chwilowych impulsów. Katowice są bardzo
ważnym miejscem, fakt, choć widzieliśmy zaledwie jego ułamek, ale
jest tam punkt, do którego koniecznie trzeba zajrzeć – wege bar
„Złoty Osioł”, miejsce z najlepszym jedzeniem, wśród tych,
które kiedykolwiek odwiedziłem, a byłem w wielu miastach, mmmm…
Przy okazji dowiedziałem się, że przez to miasto przepływa rzeka,
ukryta gdzieś pod skorupą ulic.
"CHYBA TŁUMIĘ
ZŁOŚĆ"
|
Na
katowickich murach można oczywiście znaleźć sporo ciekawostek,
okruchów artyzmu przemijalnego lub niezwykłych myśli, natomiast w
tramwajach można znaleźć gniazda USB do ładowania telefonów,
istny znak czasów. A to ważne, bo w środkach komunikacji
publicznej spędza się tam chyba sporo życia, bowiem do naszego
następnego celu podróżowaliśmy tramwajem 40 minut. Czas tej
podróży pozwolił mi na niespieszną obserwację tego innego
świata, w którym naprawdę sporo młodzieży, grup dzieciaków
przebywa pod blokami, na ławkach. Z drugiej strony, gdy się
człowiek napatrzy na wszystkie kibolskie napisy i wlepki, naczyta w
nich o tym, jak to „Ruch” nienawidzi wszystkich,
to spotykanie wszędzie takich nabuzowanych grupek opakowanych w
dresy (a to już nie opis symboliczny, a stan faktyczny- to jest styl
i dizajn tej
aglomeracji) zaczęło mi już w mojej psychice generować
narastające
lęki.
Pierwsza
decyzja – jedziemy do Bytomia. Nie wiemy po co, może dlatego, że
wydaje się być wzorcowym śląskim miastem, nigdy tam nie byliśmy
i z Katowic da się tam dojechać tramwajem z ładowarkami USB. Po
drodze setki przystanków, przejeżdżamy przez kilka miast lub
dzielnic, kto to wie, świat za szybami tramwaju jest dziwny,
niepokojący i mroczny. I
tymi samymi słowami można określić sam Bytom – nie ma tam
cukierkowego, kawiarnianego centrum jak w Katowicach, rynek nie jest
tak sterylny i radosny jak ten w Gliwicach, z pustych witryn
sklepowych i mało wyzywających uliczek wyziera niemal westernowy
klimat, jest pusto i ponuro. Na
rynku zupełnie przypadkiem, poniekąd dzięki intrygującej,
narożnej ozdobie kamiennej, odkrywamy knajpę, której wejście nie
zapowiada się zbytnio zachęcająco, ale jest naprawdę przyzwoita,
więc tankujemy tam w siebie gorącą kawę i zimną wódkę, by
zmierzać dalej, na kolejny tramwaj w stronę Zabrza.
Dlaczego
Zabrze? Akurat tam kilkanaście
lat temu, spędziłem kilka miesięcy,
pracując i pijąc, pijąc i pracując, naprzemiennie. Mimo to, że
przemierzałem ulice tego miasta, to
nie wiedziałem, że stoi tam stalowy, eksperymentalny dom sprzed
niemal 100 lat – jak można
coś takiego ominąć? Przyzwoitość
nakazuje, by honorowe obywatelstwo czy też
meldunek w tym domu powinien dostać Kelthuz.
Miasto
od czasu mojej bytności
tamże
sporo się zmieniło, ale
wciąż, szczególnie poza centrum zachowało swój nietypowy
architektoniczny charakter, co
szczególnie widać po wolno stojących domach.
Potem
jeszcze w przelocie gliwicki spacer, odwiedziny w tamtejszej filii
„Złotego Osła”, która choć nie dorównuje oryginałowi, to i
tak czaruje wege-smakami. Odkrywamy
jeszcze po drodze nietypową rzeźbę, przy której jest tabliczka, z
wyjaśnieniem, co autor miał na myśli przy tworzeniu dzieła.
Czuję jednak spory niedosyt po tej wycieczce, bo to co udało mi się
zobaczyć to zaledwie drobina Śląska, choć z drugiej strony wiem, że
chyba jednak jego nadmiar może boleśnie przytłoczyć zmysły.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz