To dla mnie samego było
niezrozumiałą perwersją, by pojechać na wycieczkę do Ostrowca Świętokrzyskiego,
ale zrobiłem to onegdaj. Mogłoby to być kiedykolwiek, zdarzyło się już jakiś
czas temu, ale gdy czuję tą niedawną jeszcze, nietypową, dość słoneczną pogodę
listopadową, to mogłoby być naprawdę kiedykolwiek, jesienią, wiosną, latem, bo to
miasto to nie ma w sobie nic, co zmieniałoby jego oblicze w trakcie zmian
pogody.
Skąd bierze się pomysł wyjazdu
do takiego miejsca? Z dnia poprzedniego oczywiście – piłem kilka dni pod rząd i
któregoś wieczora stwierdziłem, że muszę odpocząć od Kielc i tutejszych pokus,
więc pojadę donikąd, choćby do Ostrowca. Wsiadłem więc skacowany, zmęczony, a
najprawdopodobniej wciąż pijany, do typowego porannego pekaesu i wyjechałem z
Kielc, z jakąś książką w plecaku i wiarą, że uda mi się wrócić. Dopiero gdy
wysiadłem przed dworcem ostrowieckim dopadł mnie lęk i zwątpienie – „Co ja tu
kurwa robię?”.
Byłem wcześniej w tym mieście i
to wielokrotnie, ale chyba oprócz koncertów czy zdarzeń innych, no i oczywiście
wizyt służbowych to nigdy nie poświęciłem choćby godziny na zwiedzanie, lub nawet
– swobodną włóczęgę po ulicach. Byłem także
w ostrowieckiej hucie, pięknym pomniku przemysłowo-industrialnym, wspaniałym,
klimatycznym monumencie, gdzie podziwiałem np. walcownię, halę, która miała
długość prawie 1,5 kilometra! No i tam było co oglądać, o tak… A teraz –
wychodzę z dworca i myślę jak zapić ten lęk przed miastem, w którym niczego przecież
nie szukam. Pogoda sprzyjała, więc skręcałem w przypadkowe uliczki, rozglądając
się instynktownie i szukając miejsca, w którym podadzą mi piwo. Ten instynkt
zawiódł mnie w końcu na rynek, który po pierwszej konfrontacji wizualnej
postawił między nami niewidzialny mur, ale to tam trafiłem do celu, do baru,
który mógłby się nazywać na przykład „U Ryśka”, ale chyba nazywał się w
rzeczywistości „Pod Beczką” czy jakoś tak. Smutny lokal z czterema stolikami,
tanie piwo i wódka, podobni przegrani jak ja, którzy o 10 przed południem bez
słowa nad szklanką piwa kontemplują ten zwiastun końca świata nazywany rynkiem
w Ostrowcu. Dramat.
Trafiłem do parku, bo gdy
zwiedziłem w zbyt szybkim tempie centrum tego miasta, nie miałem ani jak
stamtąd uciec, ani co ze sobą zrobić. W parku wysączyłem co nieco alkoholu
delektując się książką i słońcem, by potem z ulgą w duszy udać się na powrotny
pekaes, podziwiając po drodze okoliczne streetarty. Natknąłem się jeszcze na
fastfoodową budę, gdzie znalazłem doskonałe w swej prostocie danie: wegeburger
za 3,50 pln, taki najprostszy, z serem, surówkami i niedobrym sosem
majonezowym, ale ta cena i okoliczności sprawiły, że o wiele bardziej mnie
ucieszyło to znalezisko, niż fakt, że podobnie jak w „dużych miastach” można
kupić w Kielcach wypasione wegeburgery za 17 zł, takie „ą” i „ę”.
Mała architektura dworcowa |
Miło się czytało. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuń