W poszukiwaniu błogostanu, magicznego odpływu od brutalności
i siermiężności tutejszych realiów, najbardziej oczywistym wydało mi się
wyemigrować choćby na kilka dni do Czech. Ucieczkę-wycieczkę zaczęliśmy od
Ostrawy, wybór zupełnie przypadkowy – bo po prostu nigdy tam nie byłem, połączenie
komunikacyjne dobre, więc wybór był prosty. Na wpędzenie się w dobry pro-czeski
klimat po drodze zaczerpnąłem zbiór opowiadań Hrabala i nie było mi więcej
trzeba, by się upewnić, że wyjazd w jakiekolwiek miejsce w Czechach to najlepszy
wybór. A jednym z pierwszych sygnałów o tym, że nas tam lubią był kamienny
mężczyzna, który powitał nas z obnażoną piersią, zapewne górnik, jak wielu innych
wyrzeźbionych bohaterów pracy w Ostrawie:
Miasto wielkością chyba przypomina Kielce, choć jest
naprawdę zupełnie inne. Ostrawa składa się jakby z dwóch części oddzielonych
Odrą i przyznam, że snuliśmy się tylko po tej części, która zawiera rynek, więc
jak wygląda ta druga, wcale nie mniejsza część, zupełnie nie wiem, oprócz tego,
że widziałem drugi, znajdujący się tam dworzec Svinov.
Uderza w czeskiej architekturze mocne nasycenie modernizmem,
szczególnie tego w socjalistycznej wersji i niesamowicie dużo propagandowych
elementów zdobniczych, wręcz całe kamienne komiksy na budynkach. Nie mogłem się
opędzić od nieustannego odruchu sięgania po aparat, gdy dosłownie co chwila
zachwycałem się jakimiś detalami, płaskorzeźbami, fantastycznie wyeksponowanymi
rzeźbami. Czesi nie mają na szczęście tego ciśnienia, które w Polsce zniszczyło
wiele śladów tego socmodernizmu, mijają obojętnie pomniki z czerwonymi
gwiazdami, robotnikami i narzędziami pracy. Mnie osobiście to zachwyca,
dostawałem tam niemal ślinotoku od tych wszystkich propagandowych zdobień, perwersyjnego
smaku posthistorii. Ale gdy na jednym z budynków zobaczyłem dzielną kobietę
pracującą, trzymającą w ręce koło zębate od Diora zamiast torebki, to już
odleciałem zupełnie.
Chodząc niespiesznie po ostrawskich uliczkach dostrzegamy
pewne różnice między naszymi krajami – nie było widać krzyży, flag, ich godła,
tej nachalnej państwowo-religijnej symboliki, może wystarcza im to, co
zostawili po sobie komuniści i odpuścili sobie całą resztę. Nawet lewitująca kobieta
na ścianie ichniej kurii biskupiej nie wskazuje na to, że ma coś wspólnego z
religią.
I jak się nie zgadzać z Lou Reed’em, który z muru stwierdza
oczywistość widoczną gołym okiem, że ten dzień w Ostrawie był po prostu
perfekcyjny.
Po prostu doskonały
dzień
Pijemy w parku Sangrię
A później
Gdy się ściemni, idziemy do domu
Pijemy w parku Sangrię
A później
Gdy się ściemni, idziemy do domu
Nie pijemy wina na ławce, jak sugerowała jego piosenka, tylko
piwo, a gdy wychodziłem ze sklepu z uśmiechem na twarzy i z butelką w ręce,
kupioną właśnie po to by na którymś namesti
ją opróżnić, czeski stary menel ucieszył się tak samo jak ja i z kciukiem wystawionym
do góry rzekł do mnie: „Dobre, dobre!”. Wiem, naprawdę dobre.
Jakoś tak się złożyło, że nie byliśmy w żadnej ostrawskiej winotece,
kupiliśmy wino w markecie, bo była akcja,
no i jak nie kupić wina marki „Mercedes” za 39 koron (nieco ponad 6 zł), gdy w
knajpie piwo kosztuje ok. 30 koron? Za to zadziwiającą mnie pewną specyfiką
czeskiej kultury barowej było to, że tam wciąż się wszędzie pali. Do tego
stopnia to jest normalne, że knajpy, które chcą się czymś wyróżnić reklamują
się, że są nekuřácký. Trafiliśmy jednak
do baru, w którym w trakcie pory obiadowej (która jest tam między 11 a 14)
popielniczki były pochowane i obowiązywał zakaz palenia, zresztą razem z ciągłym
zakazem gry w karty. Ale piwo było i więcej nie trzeba było.
Człowiek, który „robi za nas pod ziemią“.
Co robi wrak japońskiego myśliwca w Ostrawie? Nie słyszałem nic o wojnie
czesko-japońskiej...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz