W międzyczasie, po zakończeniu eksploracji transcendentalnego
miejskiego trójkąta Radom – Częstochowa – Sandomierz, uczestniczyłem w kilkumiesięcznym ciężkim procesie,
który chyba najtrafniej opisuje przebój lata czyli Kelthuz „Wszechświat się rozpada”, albo to
zdjęcie z walk ulicznych, które były moim udziałem przez całe lato:
„Pomiędzy” oczywiście było Żelebsko, ale ponieważ byłem tam
niejako „służbowo”, to festiwal przepłynął dla mnie w zupełnie innej
atmosferze, więc pewną perwersją było tym razem picie maślanki pod sklepem w
Dylach… Ale mój napis sprzed kilku lat na przystanku w Cyncynopolu wciąż istnieje i wciąż jest aktualny:
Ale nadszedł i moment, gdy wyrwany z werk-maszyny mogłem podążyć
ścieżkami, na które dawno lub nigdy nie zaglądałem i do tego całkiem u siebie,
w Kielczech. Gdy więc znikałem w miejsca odludne, będąc w trakcie badania na
sobie stanu bezpromilowego, taki prosty podmiejski widok na porzuconą pustą
butelkę-setkówkę wpędzał mnie w jakąś nienachalną kontemplację i zachwyt nad
artyzmem działania pt. „Jak odrzucić od siebie alkohol by ładnie wyglądało”:
Ja tak nie umiem, wyrzucam banalnie do kosza lub zabieram ze
sobą i wyrzucam do kosza dalej, gdy go odnajdę. Ostatnim i najlepszym
nauczycielem takiego postępowania jest oczywiście J.
Natomiast przemieszczając się po jednym z podmiejskich
osiedli natykam się na intrygujące ogłoszenie i znów chwila zadumy. Gdyby
mesjasz do nas zawitał, czy musiałby się poniżać do takich technik? Czy
zdobyłby wystarczającą ilość przyjaciół na fb, by wzniecić moralną rewolucję
lub dotrzeć ze swoim przesłaniem do rzeszy (!) wiernych?
Kilka kilometrów dalej zaczynam dostrzegać ciekawe leśne
zjawisko, nawiązujące niejako do ewangelizacji ogłoszeniami przyklejanymi na
słupach (kto je czyta? Ludzie, którzy szukają ogłoszeń o chwilówkach? O
mieszkaniach do wynajęcia?) – leśne kapliczki maryjne. Są one być może śladem
tajemniczego kultu dzikich, leśnych chrześcijan maryjnych, prześladowanych
przez tradycyjne kościoły, gdyż zapewne odwołują się do jakiejś
przedchrześcijańskiej wiedzy i wiary. Dociera do mnie to, że one wiszą w tym
pustym lesie dopiero przy drugiej lub trzeciej przyuważonej kapliczce i
zaczynam do nich zaglądać, smakując widok tych wszystkich dewocjonalnych
drobiazgów i detali. Kto je tam przynosi? Kto ma takie samozaparcie, by przejść
kilka kilometrów lasem by zapalić tam świeczkę? Czy one mają jakieś nazwy, czy
są poświęcone konkretnej sprawie, świętemu, którejś z odmian Matki Boskiej? Matka
Boska ze Ścieżki Białogońskiej?
I wędrując tymi ścieżkami okrytymi opatrznością docieram do
jednego z najbardziej magicznych miejsc w Kielcach – kilka lat temu widziałem
tam pływającego zaskrońca, teraz niestety jest nadmiar śladów ludzkiej obecności.
Mimo to warto tam zajrzeć na godzinę choćby, z książką, z winem, z chaosem w
głowie i jeżeli nikt nam nie przeszkodzi to uda się nieco oczyścić umysł z toksycznych
złogów.
Po drodze ślady mocy i wielkości sprzed ćwierćwiecza
Miałem kiedyś ideę, by odwiedzić w Kielcach każdą ulicę, ale
nigdy bym nie przypuszczał, że tą, na której chciałbym zamieszkać jest urokliwa
ulica Czernidło:
Te wszystkie historyjki z obrzeży Kielc tchną czymś
pozytywnym, mają w sobie coś tajemniczego a być może i inspirującego, trafiłem
jednak na miejsce tak smutne, jak wszystkie partie polityczne wzięte do kupy,
kwitnące depresją i zniechęceniem, choć w zamyśle miało to być zapewne źródło podniosłej
mocy, kwitnące pamięcią i dumą. Nic z tych rzeczy, efekt jest chujowy po
prostu. To „dęby pamięci” zasadzone pod jakimś lasem, obok nich położono kamień
z płytą, na której napisali, że pierdu pierdu, coś-tam, coś-tam. I tak to
zostawili w pizdu, w dupie mając pamięć i dumę, dęby usychają, jest tak nijako,
jak w programach partii, których przedstawiciele sadzili te polityczne drzewka:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz