niedziela, 27 grudnia 2015

2015 let je mrtvý - odcinek 2: Częstochowa - Sandomierz

   Po fantasmagorycznej wyprawie do Radomia chciałoby się więcej, by połączyć przyjemne z nieznanym, odkryć i nacieszyć się. Połączenia lokalnymi pociągami aż kuszą, by sprawdzić co ciekawego grają w teatrze częstochowskim i by napić się z K. wina w tej świętej aurze miasta, które pod podeszwami pielgrzymów iskrzy wiarą w kodeksy moralne, które sprawiać mają, że ludzie są dobrzy dla świata, dla tej części świata, która nie grzeszy. Niestety to był wciąż czas, gdy mój fotoaparat nie działał prawidłowo, więc w foto ubogo (a niektóre musiałem zaczerpnąć wprost z zasobów netu). A spektaklu w teatrze zwyczajowo nie pamiętam.
   Częstochowa wita przy dworcu jarmarkiem frytek i zapiekanek, cudowną cepelią kulinarną, w której króluje prostota i oczywistość ludowo-miejska, ogrodem kilkunastu budek oferujących wszystko co tanie, proste i szybkie w przyrządzeniu, postpeerelowska tradycja kulinarna wciąż żywa w drewnianej architekturze. 
 
   Miasto ma dosyć dziwną strukturę, w przeciwieństwie do Radomia posiada żywy rynek, ale miałem wrażenie, że nie jest to centryczna zabudowa, że to śródmieście gdzieś się rozmywa, a potęguje to wrażenie jeszcze fakt, że socrealistyczne plomby są tam wkomponowane na każdej niemal ulicy i gubią wrażenie starego śródmieścia. Potem jednak zorientowałem się, że nie jest to rynek, tylko jakiś plac, Rynek właściwy znajduje się jakby z drugiej strony, za torami, stąd więc może to niezrozumienie układu miasta. A potem jest już ta słynna aleja – na myśl o niej do głowy przychodzą mi dwa skojarzenia – piosenka TSA, w której jest coś o cmentarnej alei i powieść Rogera Zelaznego „Aleja Potępionych”, to drugie porównanie chyba lepsze. Inna sprawa, że nic tam nie ma, oprócz samej funkcjonalności, szerokiej alei dla tysięcy wiernych, tak mi się przynajmniej wydawało, dopóki nie trafiliśmy na Miejską Galerię Sztuki, tamże położoną, obłożoną gustowną mozaiką, a w niej – permanentna wystawa prac Beksińskiego. Cymesik wśród niczego. Bryła całego kompleksu zawiera też w sobie jakiś lokal prawdziwego disco, taki, którego trudno się było spodziewać przy tej świętej alei, budzi to jednak ledwie mikre zaskoczenie wobec tego, co jest ozdobą tego lokalu przed wejściem do niego: posąg Światowida. Tak, posąg pogańskiego boga przy Alei Najświętszej Maryi Panny. 

   Właściciele zdobyli go ponoć z jakiegoś upadłego peerelowskiego zakładu, a jak donoszą media mają oni ogólnie specyficzne poczucie humoru, gdyż przed inną ich częstochowską dyskoteką w specyficzny sposób ułożyli kostkę brukową, która przelatującym samolotom prezentuje swarożycę, lub też najzwyczajniejszą swastykę.

   Nie trzeba dopowiadać chyba, że nie wspięliśmy  się na wzgórze klasztorne, zbyt obawiałem się piorunów mogących eliminować bluźnierców zbliżających się do bram klasztornych. Pożegnaliśmy Częstochowę jakimś fantastycznym daniem kulinarnym i całkiem miłym wspomnieniem.

   Zwieńczeniem trójcy dekadenckiej, podsumowaniem pewnego bardzo intensywnego kawałka mojego życia, był wyjazd do Sandomierza. Brzmi prawie jak sado-mierz (nie, nie od sadów, tylko od sadomasochizmu).  Wyjazd był w perfekcyjny sposób zrealizowany z zasadą, że ma być przede wszystkim dekadencko i hedonistycznie – jedzenie, kawa, wino i żadnych kulturalnych zakamuflowanych opcji. Miasto w marcu niczym specjalnym nie potrafi zachwycić, mimo tego, że samo w sobie ma niepowtarzalny urok małego miasteczka, nie zepsutego byciem stolicą województwa jak Kielce, Radom czy Częstochowa. Można się snuć uliczkami wokół rynku z błogością charakterystyczną dla okresu, w którym miasto to jest wolne od turystów, nie poddawać się presji oglądania miejsc charakterystycznych i „koniecznych do obejrzenia”. 

Sandomierz – dzikie gnomy drzewne

 
I na koniec 2 x Opatów (po drodze)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz