Po fantasmagorycznej wyprawie do Radomia chciałoby się
więcej, by połączyć przyjemne z nieznanym, odkryć i nacieszyć się. Połączenia lokalnymi
pociągami aż kuszą, by sprawdzić co ciekawego grają w teatrze częstochowskim i
by napić się z K. wina w tej świętej aurze miasta, które pod podeszwami
pielgrzymów iskrzy wiarą w kodeksy moralne, które sprawiać mają, że ludzie są
dobrzy dla świata, dla tej części świata, która nie grzeszy. Niestety to był
wciąż czas, gdy mój fotoaparat nie działał prawidłowo, więc w foto ubogo (a
niektóre musiałem zaczerpnąć wprost z zasobów netu). A spektaklu w teatrze
zwyczajowo nie pamiętam.
Częstochowa wita przy dworcu jarmarkiem frytek i zapiekanek,
cudowną cepelią kulinarną, w której króluje prostota i oczywistość
ludowo-miejska, ogrodem kilkunastu budek oferujących wszystko co tanie, proste
i szybkie w przyrządzeniu, postpeerelowska tradycja kulinarna wciąż żywa w
drewnianej architekturze.
Miasto ma dosyć dziwną strukturę, w przeciwieństwie do
Radomia posiada żywy rynek, ale miałem wrażenie, że nie jest to centryczna
zabudowa, że to śródmieście gdzieś się rozmywa, a potęguje to wrażenie jeszcze
fakt, że socrealistyczne plomby są tam wkomponowane na każdej niemal ulicy i
gubią wrażenie starego śródmieścia. Potem jednak zorientowałem się, że nie jest
to rynek, tylko jakiś plac, Rynek właściwy znajduje się jakby z drugiej strony,
za torami, stąd więc może to niezrozumienie układu miasta. A potem jest już ta
słynna aleja – na myśl o niej do głowy przychodzą mi dwa skojarzenia – piosenka
TSA, w której jest coś o cmentarnej alei i powieść Rogera Zelaznego „Aleja
Potępionych”, to drugie porównanie chyba lepsze. Inna sprawa, że nic tam nie
ma, oprócz samej funkcjonalności, szerokiej alei dla tysięcy wiernych, tak mi
się przynajmniej wydawało, dopóki nie trafiliśmy na Miejską Galerię Sztuki,
tamże położoną, obłożoną gustowną mozaiką, a w niej – permanentna wystawa prac
Beksińskiego. Cymesik wśród niczego. Bryła całego kompleksu zawiera też w sobie
jakiś lokal prawdziwego disco, taki, którego trudno się było spodziewać przy
tej świętej alei, budzi to jednak ledwie mikre zaskoczenie wobec tego, co jest
ozdobą tego lokalu przed wejściem do niego: posąg Światowida. Tak, posąg
pogańskiego boga przy Alei Najświętszej Maryi Panny.
Właściciele zdobyli go ponoć z jakiegoś upadłego
peerelowskiego zakładu, a jak donoszą media mają oni ogólnie specyficzne
poczucie humoru, gdyż przed inną ich częstochowską dyskoteką w specyficzny
sposób ułożyli kostkę brukową, która przelatującym samolotom prezentuje
swarożycę, lub też najzwyczajniejszą swastykę.
Nie trzeba dopowiadać chyba, że nie wspięliśmy się na wzgórze klasztorne, zbyt obawiałem się
piorunów mogących eliminować bluźnierców zbliżających się do bram klasztornych.
Pożegnaliśmy Częstochowę jakimś fantastycznym daniem kulinarnym i całkiem miłym
wspomnieniem.
Zwieńczeniem trójcy dekadenckiej, podsumowaniem pewnego
bardzo intensywnego kawałka mojego życia, był wyjazd do Sandomierza. Brzmi prawie
jak sado-mierz (nie, nie od sadów, tylko od sadomasochizmu). Wyjazd był w perfekcyjny sposób zrealizowany z
zasadą, że ma być przede wszystkim dekadencko i hedonistycznie – jedzenie, kawa,
wino i żadnych kulturalnych zakamuflowanych opcji. Miasto w marcu niczym
specjalnym nie potrafi zachwycić, mimo tego, że samo w sobie ma niepowtarzalny urok
małego miasteczka, nie zepsutego byciem stolicą województwa jak Kielce, Radom
czy Częstochowa. Można się snuć uliczkami wokół rynku z błogością
charakterystyczną dla okresu, w którym miasto to jest wolne od turystów, nie
poddawać się presji oglądania miejsc charakterystycznych i „koniecznych do obejrzenia”.
Sandomierz – dzikie gnomy drzewne
I na koniec 2 x Opatów (po drodze)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz