piątek, 25 grudnia 2015

2015 Jahre ist tot - odcinek 1: Radom

   Banalnym pomysłem jest podsumowanie roku, bo niby co tak intrygującego może w tym  być? O, pokazać ciąg kieliszków lub butelek opróżnionych w tymże przemijającym roku, tak, to byłoby odpowiednie odwzorowanie graficzne, wykres wzrostów i preferencji. Rok sponsorowany przez „Soplicę” pigwową. Pierwszy kwartał z winem i… a później pojawiły się już chyba tylko pojedyncze sztuki – to też znamienne. Blada w porównaniu do poprzednich lat ilość wypitego piwa, rosnąca ilość wódki. Obejrzane koncerty? No było trochę, ale chyba coraz mniej w tym agresywnej misterii. Przeczytane książki? Z tym byłoby gorzej, zacząłem na serio czytać z powrotem dopiero w drugiej połowie roku, choć dzięki temu ten wykres wyglądałby ciekawiej, tendencja wzrostowa. Ale odwiedzone miasta – całkiem nieźle, wysoko szczytująca sinusoida. I o tym chyba będzie.
 
   A tak na serio to rok zaczął mi się od Radomia. Brzmi koszmarnie? No… Bo to niemal tak jakby pojechać do jądra ciemności, zanurzyć się w otchłani  czy odmętach niebytu, stanąć na ulicy w miasteczku opisywanym przez Lovecrafta. A tu nie do końca tak. Było oczywiście kilka motywów, które pchnęły nas do tego, by tam pojechać (i to w styczniu), ale głównym była chyba chęć pójścia do tamtejszego teatru. Tak, jest teatr, całkiem spory, przedstawienia już nie pamiętam. A potem coś o wiele bardziej egzystencjalnego – znaleźć odpowiedź na pytanie: czy jest rynek w tym mieście? Znam ulicę Żeromskiego, która pełni funkcję liniowego centrum, jak u nas Sienkiewka, ale rynek? Okazało się, że jest, pozostała więc konieczność zobaczenia go na własne oczy – i zrozumiałem dlaczego jest niczym miasto przedchrześcijańskie ukryte w lasach Amazonii. Jest dziki, nieobecny, opuszczony, tajemniczy, tak jakby go już nie było.
 
   Zdjęcia robiłem popsutym aparatem w telefonie, ale widzę, że doskonale oddają to, jak zapamiętałem tą wyprawę. Nie pamiętam jakie wina piliśmy wtedy z K., a szkoda, bo być może tak jak poleca się pewne wina do ryb czy dziczyzny mogłoby być takie z napisem „Jesienno-zimowy Radom”.
   Ogólnie w Radomiu bywałem wiele razy, oprócz wyjazdów służbowych mój ostatni wypad do tego miasta to kilka lat wstecz wycieczka na koncert Governement  Flu do „Czytelni Kawy” – pamiętam, oprócz świetnej sztuki muzycznej oczywiście, że zabrakło tam zwykłego, jasnego piwa i katowaliśmy się jakimiś smakowymi. Tym razem okazało się, że bardzo trudno znaleźć coś wegetariańskiego do jedzenia, mimo odwiedzenia kilku miejsc gastronomicznych (w jednej z restauracji z kelnerem, który miał prześcieradło zarzucone na rękę, bezmięsne były tylko sałatki...). Mają za to sieć lokalnych sklepów z jakże kuszącą nazwą „Kacuś” – w sumie to się nie dziwię, że jest takie zapotrzebowanie, zatrzaśnięcie między Warszawą a tym ponurym klimatem musi być bolesne.
 
   Główna arteria miasta wita nas pomnikiem bardzo znanego małżeństwa, ale jeżeli dobrze prowadzą mnie smutne skojarzenia to i Radom, i to małżeństwo wiąże symboliczny upadek, małżeństwo K. niestety ze skutkiem śmiertelnym, miasto zaś jeszcze jakoś dyszy. Sama ulica koniec końców prowadzi do Rynku, ale wieczorem nie jest to miła wyprawa. Ulica Żeromskiego z czasem zamiera, znikają kawiarnie, banki i sklepy, potem zmienia swoją nazwę i ukazuje Rynek pełen opustoszałych kamienic z oknami pozabijanymi deskami, ze ścianami podpartymi konstrukcją chroniącą przed ich zawaleniem. Jest ponury postatomowy przeciąg. 
 
 
   Widzieliśmy to miejsce najpierw wieczorem – było ostro, pustka była totalna, tylko na jednym z rogów Rynku jest knajpka, z której dobiegały dźwięki keyboarda i żywego wokalu odśpiewującego bardziej ludowe niż discopolowe piosnki w kolorowym akompaniamencie lustrzanej kuli rozsiewającej migoczące światełka. Magiczne, ale bałem się tam wejść. Następnego dnia zajrzeliśmy do Muzeum Jacka Malczewskiego zlokalizowanego właśnie na Rynku – było już inaczej, ale te puste oczodoły kamienic wyglądały wciąż ponuro. Zaniemówiłem jednak gdy zobaczyłem jak wita mnie w środku to muzeum:
 
   Akurat była fajna wystawa, bodajże „Kobiety świata” z meksykańskim akcentem kojarzącym się, a jakże, z Jose Guadelupe Posadą:
 
   Wiem, że to miasto ma też inne oblicza, inne przestrzenie, ale zapamiętam je na długo właśnie tak jak na tych zdjęciach – bez kolorów i wizji.
 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz