Sam nie wiem, dlaczego pojechałem do Rzeszowa, może magiczną
przyciągającą moc miała sztuka wg Sacher-Masocha, na którą się wybrałem do
tamtejszego teatru? A może to było zwykłe poczucie, że choć byłem w tym mieście
wiele razy, nigdy nie zbłądziłem w nim dalej, niż wymagał tego pojedynczy cel z
każdej osobnej wizyty? Byłem tam pierwszy raz na początku lat
dziewięćdziesiątych jadąc na swój własny koncert, miejsca, czasu i innych
szczegółów w ogóle nie pamiętam, niestety. To chyba były jeszcze czasy, że
byłem generalnie trzeźwy. Ale to wtedy zobaczyłem po raz pierwszy ten pomnik,
Wielki Srom, symboliki ogrom… Pominę też moje kilkukrotne służbowe wyjazdy, w
czasie których nie udało mi się najzwyczajniej zobaczyć jak żyje miasto
(otarłem się wtedy o Papierza – tak nietypowo nazywa się bowiem gość, który
jest właścicielem pewnej sieci marketów budowlanych); pominę też niegdysiejszy
wyjazd na koncert „Twoja stara zbiera crust” (skądinąd całkiem miło go
wspominam), czy krótką bytność przejazdem w drodze do miasteczek Podkarpacia
trzy lata temu - i tym sposobem okazuje się, że spędziłem tam w sumie wiele
czasu niczego tak naprawdę tam nie widząc. Więc może poczułem ciśnienie by to
nadrobić?
Zresztą jest tam wiele innych detali i znaczeń, oczywiście
każdy kojarzący nieco osobnik przytoczy przywoływany już przykład niesamowitego
pomnika, ale na moją wyobraźnię bardziej już działa akurat ich lokalny przysmak
– proziak. I tu się pojawia ból, bo w końcu go nie spróbowałem, a poprzez swoją
nazwę nie potrafi mi do dziś wyjść z głowy. Podobnie jak alternatywna nazwa
miasta – Mojżeszów i jego inna wersja językowa: Reisha (Rajsze).
Jedynym błędem tej wycieczki było uparte trwanie w końcówce
założonej kilka tygodni wcześniej alkoholowej abstynencji. Zrozumiałem już po
czasie, jak bardzo to wpłynęło na moje szwendanie się po uliczkach i osiedlach,
na moją percepcję – nie pijąc nie
rejestrowałem wielu kawałków miejskiej psychogeografii, która mogłaby opisać o
wiele lepiej to, jak się mentalnie można tam odnaleźć. Skupiałem się w
idiotyczny sposób na tym, by nie ulec pokusie wypicia piwa, dwóch, trzech,
ćwiartki, wina, czegokolwiek, co pozwoliłoby mi się tak naprawdę odprężyć,
zwiotczyć i zawiesić nieruchome spojrzenie na twarzach, architekturze czy
przemieszczających się masach ludzkich. A tak? Piłem kawę za kawą, szukałem
kolejnych miejsc, w których mogę się wysikać pędzony kofeinowym szaleństwem, co
na wieczór doprowadziło do tego, że znajdując się już w teatrze, oddając z
wielką ulgą mocz w tamtejszej ubikacji, zorientowałem się, że napierdala mi
krew z nosa. Tuż przed spektaklem o masochizmie. Bo tak właśnie wyglądał mój
pobyt tamże – masochizm, znęcanie się nad sobą z poczuciem, że staję się dzięki
temu nie-piciu szczęśliwszy. No… więc nie bardzo. W międzyczasie B. sms-owo pyta
jakie to wrażenie – „Czuję się prawie jak demiurg. Ale jeszcze bardziej wtedy,
gdy nie piję wśród pijących.” –odpowiadam.
– „To tak jak ja po kilku tygodniach niepalenia” czytam w odpowiedzi.
Tak, to unosi dosyć wysoko przez jakiś czas, aż do momentu, gdy człowiek czuje,
że jest tylko zlepkiem minerałów i czuje, jak mocno ciągnie go do ziemi, sięga
więc po jakiś środek, który mu to ułatwia.
Sam spektakl „Wenus w futrze”, oparty na prozie
Sacher-Masocha, bardzo akuratny, czyli idealnie połączył wizualność
(scenografia, stroje, gołe cycki), energię dialogów, dobrze wykreowane podwójne
oblicza bohaterów, no i tą misternie utkaną filozofię, wraz z tym co
najbardziej zapadło mi w pamięć: „Trzeba wystrzegać się marzeń, bo mogą się spełnić”.
A scena też nietypowo zagospodarowana – publiczność z trzech stron czyli widzę,
jak reagują widzowie, którzy siedzą naprzeciw mnie, co w tym spektaklu było
akurat nader ciekawe.
[foto ze strony teatru]
W sumie to nic nie napisałem o samym mieście. Jest tam na
przykład rondo dla pieszych nad skrzyżowaniem, które pozwala unikać kolizji dwunożnych.
Pierwszym celem do którego się skierowałem, była wegetariańska knajpka, która jak
się okazało jest gdzieś w miejscu, które przyrównałbym do kieleckiego osiedla
Pod Dalnią, czyli zupełnie nie wiem gdzie - trzeba minąć trzy galerie handlowe,
dwa centra konferencyjne, cztery salony samochodowe, dwadzieścia bloków no i
jest malutka knajpka, z dość ubogim, ale całkiem fajnym menu. Same blokowiska
rzeszowskie nie wywoływały u mnie takiego lęku, jak krakowskie, warszawskie, łódzkie
czy kieleckie, chyba dlatego, że jest dość mało śladów pozostawionych przez plemiona
kibicowskie. Są za to osiedlowe kapliczki, mało brakło a bym klęknął przy
jednej z nich…
A potem napotkałem jeszcze mocne pytanie ze ściany jednej z
kamienic ("Czy dobrze się modlicie moje dzieci") i wiszący na ogrodzeniu dość niepokojący baner, który w obecnych niespokojnych
czasach kojarzy się raczej z dżihadem.
Tych wegetariańskich miejscówek jest więcej niż w Kielczech,
bo u nas… ich w ogóle nie ma. Więc już całkiem przypadkowo trafiłem na bar „Vegus”
i spotkało mnie ogromnie miłe zaskoczenie, żałowałem, że nażarłem się wcześniej
makaronu gdzieś indziej, bo tam oferta była naprawdę szeroka i smaczna i nie
byłem w stanie jej przekonsumować. Z tych nietypowych, egzotycznych znalezisk
jest jeszcze rzeszowska wersja Wyspy Wielkanocnej z głowami miejskich satyrów.
Gdybym następnym razem pojechał do Mojżeszowa musiałby w tym
wypadzie występować alkohol – tym razem nie szukałem bowiem miejsc, w których
się go spożywa, a to ważne miejsca społecznie i obserwacyjnie, więc na długi
czas zapamiętam ten wyjazd tylko jako połączenie kawy, jedzenia i masochizmu.
Wyspa Wielkanocna - genialne!
OdpowiedzUsuń