środa, 7 sierpnia 2019

PO ROKU


   „Wszystko płynie” nie jest tytułem opowiadania o alkoholowym weekendzie, zazwyczaj jeden z trzech dni jest bowiem trzeźwy, no chyba, że to festiwal… - a jest to zwykłe stwierdzenie, że nic nie trwa wiecznie. Mniej więcej rok temu zachwycałem się odkrywaniem nowych dla mnie miejsc w Krakowie, w których można przycupnąć i po prostu bez zbędnego pierdolenia napić się. Bez otoczki turystycznej, kelnerskiej, hipsterskiej, kraftowej i pozerskiej w jakimkolwiek wymiarze. W ciągu tego roku niestety sporo się zmieniło – wyparował „Bałtyk”, którym byłem szczerze zauroczony, bo tylko tam były niekończące się strumienie przedziwnych animacji, łącznie z retro-porno. Tam nie dało się nie wejść w interakcję z kimś kto był w- lub za barem, zbyt małe to miejsce było. Zamknął się też swojski, sielski bar „Best”, a „U Jolki” podniosły się ceny. Natomiast bar położony na tyłach Hali Targowej na Grzegórzeckiej, gdy w końcu do niego zajrzałem, okazał się miejscem dla ludzi o wyjątkowo mocnych nerwach, choć piwo tam było (jest?) tylko  po 4 zł – jednak w tym lokalu dosłownie skrapla się cracovia-ńska nienawiść do piłkarskiej Wisły, bulgocze jak w wulkanie tuż przed wybuchem, więc gdy piłem to jedyne piwo (pierwsze i ostatnie), to minuty potrzebne na wysączenie tegoż trwały dla mnie niesamowicie, wręcz boleśnie długo.
Kiedy lecisz w ostre pogo, że aż chodnika nie widać...
    Wycieczki weekendowe czy popołudniowe po tych wszystkich nowoodkrytych barach, pubach nie przywołały już jednak we mnie tego stanu zachwytu, tego dreszczyku odkopywania nieznanych mi alko-artefaktów, choć ilość tych, w których przekroczyłem próg, jest całkiem niemała; jest ich wręcz za wiele, więc wiele z nich zostało w mej geograficznej niepamięci, nie wiem jak się nazywają, ani gdzie są, wymazane z mapy. W tym plusowym rankingu na czele, ze względu na muzykę, tkwi „Propaganda”, bardzo zacne miejsce, w której wisi nawet analogowy facebook na ścianie (nie wiem, jak to opisać, ale ponoć sporo osób z tej „ściany” już nie żyje…). Z kolei jako jeden z przeciwnych biegunów, choć to miejsce raczej koncertowe, „Zaścianek” wywołał u mnie niesmak dużej mocy, ze względu na ochronę, na bar, na więzienną klatkę dla palaczy, na zwyczaje (gdy wyjdziesz z klubu w czasie koncertu – już do niego nie wejdziesz). Tych biegunów, jak sobie przypomnę, jest kilka, bo to miasto pełne różnych światów, tak niesamowicie odmiennych – jest na przykład też na Karmelickiej chyba najnudniejszy bar w Krakowie: jest tam tylko piwo tfu! „tyskie” i siedząc w tym przybytku czułem się jak w czyśćcu, dopijając z bólem duszy to coś, czekając aż ktoś wymodli mój ratunek z tego miejsca pełnego chwilowej, na szczęście, nudy. Z kolei przez zupełny przypadek odkryłem pub "Radocha" - poszedłem wyrobić paszport i mając numerek do okienka w ręce stwierdziłem, że to na tyle dużo czasu zejdzie, że zdążę wypić piwo. Obok wydziału paszportowego jest właśnie "Radocha", a w środku kilka dobrych piw z nalewaka, np czeski "Ježek", a do tego pełen wachlarz wódek raciborskich, z których zdecydowaną petardą jest wódka z bzu, tak zachwycająca smakiem, że ciągnę tam wszystkich na degustację. Poza tym normalna muzyka, a dla głodnych jest i żarcie.

   Czasem dla higieny i rzeczywistej muzycznej ciekawości zaglądam do „Pubu Pod Ziemią”, gdzie serwowana jest „Perła” po 6 zł (aż mnie dreszcze przechodzą, gdy przypominam sobie ile kosztuje ta przyjemność w kieleckim, tfu, „Garażu” czy w „Bohomass”), koncerty bywają naprawdę dobre, a piołunówka zawsze czeka w butelce.  Ostatnio wracając późnym wieczorem z pewnego wydarzenia zajrzałem też do „Kornetu”, by skonfrontować swoje wrażenia z zeszłego roku. Zastałem istne pobojowisko, z tego co zrozumiałem chwilę wcześniej skończyła się transmisja jakiegoś meczu, dobrze więc, że przyszedłem już po evencie – na stołach dziesiątki kufli, kieliszków, butelek, syf i pokibicowski armageddon. Ale pić się chce, więc dobijam się przy barze o „Holbę”, na co barman:
 - Ma pan swój kufel? Nie? Uuuu, to muszę nalać do plastikowego.

   Dla odmiany wszelakiej można napić się piwa w „Ogniwie”, jeżeli ktoś nie ma uczulenia lewicowego, ale to bardzo, bardzo grzeczne miejsce, lecz doskonałe z kolei do „bywania na salonach”. Tak sobie to wyobrażam – przychodzisz, siadasz na kanapie, smętnie rozglądasz się po świecie pełnym wyzysku i zastanawiasz się jak to można inaczej zorganizować odgórnie, po czym popijając piwo „Sabotaż” stwierdzasz, że w październiku jedyną alternatywą znowu jest RAZEM…

    Ale zaraz, zaraz, chodziłem nie tylko po knajpach i koncertach – zajrzałem, jak w poprzednim roku, na kilka spektakli festiwalu teatrów ulicznych. Niestety muszę przyznać, że rynek, czy Mały Rynek, zupełnie się do tego nie nadają, albo inaczej: ja się zupełnie nie nadaję do oglądania takich rzeczy tam. Więc faktycznie po kilkunastu minutach braku skupienia oddalałem się do jakiejś knajpy (no i tam, w jednej z nich, spróbowałem Finlandii o smaku mango, będącej niejako uzupełnieniem tego, że na Miodowej u wietnamca podają ponoć sajgonki z mango…). Natomiast Rynek Podgórski świetnie się sprawdza i wytrwałem tam na trzeźwo kilka spektakli, w tym naprawdę dobry wykon Teatru KTO „DROM – Ścieżkami Romów”. Intrygująca niemo-śpiewana opowieść o tułaczym, ale barwnym życiu, z ponurym policjantem gnębiącym bohaterów i z prawdziwą, nie teatralną strażą miejską, spisującą w dalszym tle sceny, jakim był plac rynku, dżentelmenów z reklamówkami zalegających na ławkach i pod nimi w cieniu drzew. Idealne zgranie.
"Wstawaj Jurek, już drugi akt leci!"
    Miałem pewien incydent z policją, lub ich serię, albo raczej poczucie mocnego dyskomfortu związanego z ich obecnością i choć było to niby banalne, to dla mnie było bardzo męczące. Jeżdżąc sobie do pracy rankiem przesiadałem się z tramwaju w tramwaj na rondzie Mogilskim, a w trakcie tej przesiadki wynurzałem się do pewnej sympatycznej budki ze słodkimi bułkami. Traf jednak chciał, że zbyt często zgrywałem się z policyjnymi patrolami, które o tej 6:30 akurat wychodziły z odprawy i wyruszały na żer, do tej samej budki co ja. Tylko, że gdy pojawiało się tych mundurowych 3, 4 czy 5 i każdy z nich kupował sobie bułeczkę taką, kanapeczkę inną, kawę czarną lub "z mleczkiem proszę", to mnie strzelała kurwica, nerwowo nie wytrzymywałem i wrzałem, ale cukru też potrzebowałem, więc grzecznie stałem. Zacząłem więc jeździć wcześniejszym kursem tramwajowym, ale i tak ich spotykałem, pewnie czasem odprawa była krótsza. Do dziś mnie telepie.

   Okazało się też przy innej okazji, że nie wszystko jednak płynie czy się upłynnia, czy zanika; że zaskakująco, ale czas nie zmienia wszystkiego. W trakcie wycieczki do Parku Ojcowskiego, w drodze z przystanku do czeluści lasu, studiując uważnie mapę turystyczną sprzed ponad 30 lat, odkryłem, że sklep spożywczy zaznaczony na tej stareńkiej już mapie, bodajże w Czajowicach, cały czas działa i wita ubogich turystów (którzy nie poruszają się własnymi samochodami) swoją ofertą. Miło.

   Dobra, znając życie widzimy się na Warsztacie i w Żabce, tej najbliżej (ja wiem, która jest najbliżej, a jest ich trzy co najmniej w pobliżu), w tej gdzie ze 2 miesiące temu kupowaliśmy świeże ogórki i przy zdziwionym ekspediencie obieraliśmy je kieleckim scyzorykiem przed ladą. Będę się już tego wystrzegał, obiecuję (sobie).

środa, 10 lipca 2019

Kieliszek we Lwowie



    Pewnie, że marzę o tym, by pojechać do Bukaresztu, ale łatwiej mi było wsiąść do autobusu, który bezpośrednio zawiózł nas do Lwowa, więc tak zrobiliśmy, po prostu. Wyjazd mentalnie nie był zbyt prosty, gdyż w dniu wyjazdu wróciliśmy dopiero z festiwalu w Bolęcinie, gdzie do sklepu z wódką było niebezpiecznie blisko, nie tak jak z Żelebska do Dyli (gdzie i tak nie ma wódki), więc trochę wypłukało nam to elektrolit. Cóż, a podobno w czasie wypraw krzyżowych w ogóle nie było sklepów po drodze do Jerozolimy.
Wszędzie lwy, wszelakich kształtów...
No i wszystko wiadomo, pacyfo-masoni rządzą miastem
    Niby coś tam czytałem przed tym wschodnim wyjazdem, jakieś mądre poradniki co i jak na Ukrainie, ale chyba w końcu ze stresu kupiłem hrywny o godzinie 3 w nocy w kantorze na przejściu granicznym, zamiast już na miejscu, bo myślałem, że jak wysiądę we Lwowie o 6 rano, to „za co ja kupię sobie kawę na otwarcie oczu”. Ale oczy miałem już otwarte i po wyjściu z autokaru ukazał mi się świat, w którym już niesamowicie wartko toczy się życie przed dworcem, bary, kantory, budki wszelakie, ludzie w mundurach, i totalny rozpierdol ze względu na remont ulicy prowadzącej do dworca. Autokary, małe autobusiki zwane marszrutkami zapełnione ludzkimi sardynkami, obok dworzec kolejowy, taksówki, zgiełk, ruch trudny do porównania do jakichś polskich odpowiedników, może przypominało to trochę wczesne lata 90-te u nas, tylko spotęgowane wielokrotnie.


Przeurocze prawosławne stacje trafo
    Spokojnie oglądając ten poranny miejski klimat z cyrylicą, zmierzamy w stronę centrum i natykamy się na świat zwierząt w nietypowym wydaniu: najpierw specyficzny plac zabaw, a potem stacjonarny cyrk, w którym sam nie wiem, te zwierzęta mieszkają na co dzień czy jak? Ale doczytałem, że normalnie działa.




    Pierwsze wrażenia po opuszczeniu okolicy dworca jednak dotyczą tego, co dzieje się na ulicach, bowiem musimy porzucić nasze „zachodnie” przyzwyczajenia i dostosować się do innych realiów. Pierwszym tematem są samochody przemieszczające się po ulicach, mocno odstające wymogami ekologicznymi od tego co po naszej stronie granicy, wydaje się, że wciąż królują Łady, czy stare ciężarówki, pamiętające pewnie Chruszczowa, ale tak czy inaczej Kraków przy Lwowie jawi się jak oaza czystego powietrza. Dla nas jako pieszych jednak co innego jest ważne – malowane pasy na przejściach dla pieszych to niesamowita rzadkość, co utrudnia nieco ich wyszukanie, a gdy już zabieramy się do przechodzenia przez ulicę okazuje się, jak bardzo przyzwyczaiłem się do tego, iż samochody używają świateł przez cały rok, to naprawdę pomaga je zobaczyć, szczególnie w sytuacji, gdy walczysz o prawo do przejścia z kierowcami, którzy tego prawa nie uznają. Jest nieco dziko i z adrenaliną. Potem porzuciliśmy plan, by przejechać się tramwajem, bo turystyczna część miasta nie jest jednak tak duża, a tym razem nie miałem nawet odrobiny ochoty by zanurzyć się w ichnie blokowiska, które obserwowałem wcześniej z okna autokaru.
Tak właśnie zapamiętam instalację oświetlenia i trakcji tramwajowej - może przetrwa do jutra.

Ci, którzy oglądali rosyjski film sf "Straż Nocna" wiedzą o co chodzi

Broń soniczna do rozpędzania demonstracji
    Centrum miasta okazuje się jednak dość przyjazne turystom, nie ma większego problemu by znaleźć sklep spożywczy czynny wieczorem do 23 czy też by o 8 rano zjeść dobre, ciepłe śniadanie z kawą, a przede wszystkim, by znaleźć ławkę, na której można usiąść (tak, dzisiejsze „rewitalizacje” usuwają skutecznie ten wynalazek z miast). To ważny plus, choć muszę z drugiej strony przyznać, że w tych sklepach nie zachwycił wybór alkoholi – można rzec, że były marki, które spokojnie można kupić i u nas w dobrych sklepach z monopolem, a z kolei piw nie spróbowałem zbyt wiele, bo nie uwiodły mnie ogólnie jakoś, są w większości warzone w typowy sposób dla wielkich korporacji. Podobnie w knajpach trochę się zawiodłem, gdyż w większości mocne alkohole to była europejska klasyka, łiskacze, dżiny, rumy i takie tam, aż mnie to zasmuciło. Udało się jednak znaleźć miejsce prawie idealne: pub „Kocur”, w którym było świetne piwo Burgomistr, jak i przepyszne nalewki w kilku smakach, ustawione na barze w zupełnie przypadkowych, także plastikowych butelkach. Na podobne znalezisko trafiliśmy też w pubie „Stary Lew”. Była jeszcze jedna sytuacja, która ujęła mnie za serce – w tych potwornych, gęstych upałach wybraliśmy się na Kopiec Unii Lubelskiej, by w fastfoodowych budach u jego stóp dostrzec, że nie mają piwa – ani w cennikach, ani w etykietach przy nalewakach. To był jednak zwykły kamuflaż, gdyż piwo lane było z nalewaka mającego serwować kwas chlebowy – o, zbawcy!
Generalnie z knajpami i miejscami, do których odsyła większość przewodników, jest taki problem, że… są pełne turystów. A my raczej nie oglądamy i nie jemy tego, co sugerują inni, gdyż nie chciałbym się czuć turystą, bo… sam ich nie lubię. W większości knajp w ogóle w okolicy rynku są kelnerzy, co dla mnie, chcącego wypić na przykład 50-tkę z piwem jest absurdalne. Nie widzieliśmy więc ani słynnej banderowskiej „Kryjówki”, ani knajpy z karłami. Jedyne takie miejsca, w których się gościliśmy, to wege bary, być może jedyne w całym Lwowie. „Om Nom Nom” ma świetne śniadania, przyznaję, ale byliśmy zdziwieni, że obiadowe porcje są mniejsze od tychże właśnie śniadań. Natomiast „Green” nie zakręcił mnie w ogóle, był taki bardzo nowoczesno-europejski, równie znajomo pewnie niektórzy się czują w McDonaldsach na całym świecie.
Niby "Stary Lew" a tu młody reptilianin

W "Kocurze"...

... i przed "Kocurem"
    Pewien zawód odczuliśmy też w związku z muzeami. Nie udało się wejść na czasową wystawę o masonach, muzeum książki wyglądało na zamknięte od lat, a w innych, w których byliśmy, streszczenia czy opisy w języku innym niż ukraiński były szczątkowe, lub w ogóle ich nie było. Z kolei „Więzienie przy Łąckiego” w opisach sugerowało, że jest tam dużo materiałów propagandowych z czasów ZSRR, a była to chyba jedna czy dwie cele. Przeważała propaganda po-majdanowska, choć część dotycząca samego więzienia była nawet ciekawa, mimo, że nie zrozumiałem wątku wyszywanek modlitewnych. Ale za to dowiedziałem się z tablicy przed wejściem, że było to więzienie, w którym za czasów trzech reżimów niszczono naród ukraiński, a jednym z nich była oczywiście II RP. No, to pisałem ja, dziecko reżimu, pogromca narodów. Niestety, z kolei w muzeum na rynku okazało się, że w stosie koszulek, skądinąd fajnych graficznie, nie znalazłem Nestora Machno, a zapytany sprzedawca polecił mi w zastępstwie Banderę lub Szewczenko, leżących w sąsiedztwie (tak, tak…) Che Guevary.
Instrukcja aresztowania, wciąż aktualna


Operacyjny wykaz kryminalnej patologii, niestety niezbyt aktualny


    Ale za to bazary, to prawdziwe bazary! Krakiwskij Rinok to miejsce, które mogę porównać do ś.p. Stadionu X-lecia, ogromny kompleks chyba ze wszystkim, co da się wyobrazić w takim miejscu. Jest potęga, która wcale się nie kończy na bazarowych granicach, bo setki stolików i stoisk wylewa się na sąsiednie uliczki niczym wielka, kolorowa ośmiornica.
Nie wiem co to. 

Olśniewający Pałac Sportu



    W centrum bardzo rzadko, dosłownie kilka razy zaledwie, widzieliśmy zwykłe, czworonogie psy. Nie wiem o co chodzi, czy to efekt „szowinizmu gatunkowego”, kultury, czy jakichś podatków, ale było ich naprawdę mało. Z drugiej strony – patroli policyjnych też było mało, choć spotkaliśmy patrol rowerowy, co akurat w tym zakorkowanym mieście ma niewątpliwie sens, a zwracałem na to uwagę, bo paragrafy również tam nie pozwalają na spożywanie alkoholu w miejscu publicznym. A potem, na pożegnanie, pozostało tylko dość uciążliwe spotkanie z funkcjonariuszami na granicy, obydwu narodowości i kilku specjalności. Kontrolę paszportową po polskiej stronie prowadziła najpierw straż graniczna, potem służba celna, całość trwała ponad 3 godziny, choć jak „mówią ludzie” bywa i 2 razy dłużej, stąd nie dziwne, że warto lecieć samolotem by tego nie przeżywać.
Jeden z kilku tajemniczych, pogańskich wizerunków







Tajemniczy mural na budynkach, niestety przez gęste krzaki trudno było go ująć w całości

wtorek, 25 grudnia 2018

Jak zostałem melomanem

    Melomanem zostałem tak naprawdę dopiero na ostatnim z opisanych przystanków, wyjaśnienie tego nie jest proste, a to przez zbiegi wielu okoliczności, przez które miałem okazję odnaleźć się na kilku nietypowych imprezach, choć rozciągniętych nieco w czasie, ale tworzących swoiste tournee po eventach odbiegających od zwyczajowych klimatów koncertowych.
    Zaczęło się zupełnie inaczej niż zwykle, od sms-a, przysłanego przez pewnego znanego (tu i tam) kieleckiego anarchistę, z zapytaniem czy nie wybieram się na slam poetry do "Galeonu". Wahanie trwało gdzieś 2 kieliszki (taka kielecka miara czasu), a i daleko nie miałem, więc powędrowałem, w lekkim stresie, bo wydarzenie w końcu kulturalne, a ja przecież menel. Na drewnianych schodkach przed wejściem czuwał G., niczym bosman, by w trakcie krótkiej rozmowy sięgnąć pod kurtkę i pociągnąć łyczka brzoskwiniowej "Amareny" (A, wiesz, zabrałem tym gówniarzom, bo pili pod stołem...). Aż mi ciarki przeszły, te z odległej przeszłości, te z bram, te z delegacji, z festiwali i aż musiałem poprosić o próbkę tego trunku. Ech... Zasmakowało właśnie tym wilgotnym podwórkiem, na którym staliśmy, tą smętną jesienią.
    Ale przyszedłem w końcu na poezję i była! Dziwne to było, w tym właśnie miejscu przesiąkniętym patologią, naziolstwem minionym, ale była klimatyczny podkład muzyczny z keyboard'a, nastrojowe światła i ludzie, którzy recytowali prawdziwe wiersze. Nie byłoby to jednak tak niezwykłe, ale tak jak rozpoczęło się to raczej niespodziewanym powitaniem "Amareną", to skończyło dość zaskakująco wierszem-petardą wyrecytowanym przez K., który brzmiał mniej więcej tak:
Nacjonalizm - chuj!
Kapitalizm - chuj!
Władza - chuj!
Kościół - chuj!

I tak dalej z gromkimi odpowiedziami ze strony grzecznej publiczności: „Chuj!”
    W kolejności następnym skonsumowanym torcikiem, tym razem muzycznym, był koncert kapeli GRUZ, w sekretnej melinie kieleckiego undergroundu. Piękne, familijne wręcz wydarzenie, z ekspresją, muzyką i rozmową, a nawet i tanecznym afterkiem. Ktoś rzucił wtedy znamienną uwagą, że można było policzyć w tamtej sytuacji iluż to (progresywnych) punków jest w Kielcach; otóż niewielu. Ale wydarzenie to delikatesowy torcik z wisienką.

GRUZini
   Nie mogło zabraknąć oczywiście zdarzeń krakowskich, które dla mnie wciąż są innym, niezrozumiałym światem, ale ja jestem w końcu z małego miasta i fajnie mi tak, jak w tym wieku tak się jeszcze dziwię, odkrywam i kręcę głową nie pojmując czegoś. Zajrzałem na przykład na koncert do knajpy, o której istnieniu nie miałem nawet pojęcia, ale właśnie przede wszystkim dlatego tam się wybrałem, nie dla muzyki, bo tej to się mocno obawiałem, co zresztą się sprawdziło. Dziwne to było połączenie - pub "Kornet" to miejsce obklejone plakatami z imprez rumuńskich i jazzowych, z dość tanim piwem (6 zł), choć akurat wtedy gościło kilka kapel punkowych. Niestety takich, które ewidentnie zainspirowały kogoś do stworzenia takiego hasła jak "Zdelegalizować polski punk!". W tym właśnie kontekście mogę wymienić Secesję i Ukrainę, szczególnie tą drugą, niestety. Koncert uratował na szczęście bardzo dobry band GENEZYP KAPEN, grający coś co mogę nazwać uliczny punk'n'billy. Jednak ten koncert był nietypowy z zupełnie innego powodu niż niesmak muzyczny, bowiem wstrząsnęła mną średnia wieku osób na nim przebywających, a było to co najmniej +45, lub raczej 45-50, prawdziwy geronto punk. Siwe głowy, ludzie łapiący się za serca po kilku podskokach, podrygujące matrony, grube brzuchy... To rzecz dla której warto było iść i obserwować to zaginione plemię, terrarium z punk emerytami w tym ciasnym i nieprzyjaznym koncertom miejscu. To było ostre, lub raczej trudne do przełknięcia zdarzenie.
    Dla odmiany, mocna metamorfoza stylu i miejsca, kolejny koncert krakowski, ale dziwny podwójnie: kapele i środowisko SE, a sam koncert w salonie tatuażu. Wąskie, kiszkowate wejście, lada i przepyszne wegańskie żarcie, kapele grające w pokoiku 20m2 i wiszące tam obrazki z matkami boskimi. No i zero alkoholu (ach, kolesie z Embitera chyba pili piwko, ale oni to niezbyt SE), więc ukradkiem, z wyrzutem sumienia wręcz, sączymy ćwiartkę przed wejściem. Muzyka i sardynkowy ścisk w koncertowym pokoju to ostra jazda, wyzwanie dla ciała i wręcz eucharystia dla ducha.
FORESIGHT
    Byłoby zbyt pięknie jednak, gdyby wszyscy tak grali, teleportujemy się więc kilka dni później na koncert z kapelami pop-punk z Włoch i Francji. Jest tak kurwa cukierkowo, że zapijanie wódką nie pomaga, a kolega P. podsumowuje to dosadnie: "Nie za taki punk rock piłem". Na tym jednak polega cierpienie w trakcie eksperymentów na samym sobie, czasem rezultaty bywają bolesne.
    Przedostatnim punktem w tym maratonie był koncert, na który nie zamierzałem iść, ale zdecydował też argument już poprzednio wyciągnięty: event jest w knajpie RE, a to miejsce w którym wcześniej moje ciało nie było obecne. Sam bar latem jest zapewne bardzo uroczy, podwórko zadrzewione, pełne cienia i ptaków, zimą jednak klimat mroczny, aczkolwiek za to można spokojnie ukryć się z ćwiarteczką między drzewami. Ten pub ma bowiem ogromną wadę, która wyklucza to miejsce z normalnego alkoholizowania czy spotykania się na jakieś sączenie i pogaduszki - mają tylko piwo z Kampanii Tfu! Piwowarskiej, więc istny dramat. Za to salka koncertowa bardzo fajna, a muzyka która tam zabrzmiała nietypowa - Nac/Hut Report kojarzył mi się z najmroczniejszymi scenami z filmów Lyncha, ale potem ZŁOTA JESIEŃ uwarzyło niezły garniec z hałasem. Aż nie wiem jak to nazwać, to trochę jak Pink Freud na noise-core’owym speedzie, ściana dźwięku, ale słychać w tej muzyce nuty, nie akordy. Mmmmniam.
ZŁOTA JESIEŃ
     Na podsumowanie tej włóczęgi po miejscach i dźwiękach, i podsumowanie roku chyba też (choć widziałem później jeszcze świetne Negative Vibes, ale to jednak, cóż, sztampowy koncert hc-punk, jakich bywa tu w końcu sporo) wybrałem się na duet koncertowy – najpierw darmowy gig całkiem miłej kapeli Mojra, w pubie "Drukarnia", w którym oczywiście nigdy wcześniej nie byłem, czyli kolejne doświadczenie, ale zasmuciła mnie cieniutka frekwencja, jak na darmoszkę. Potem szybciutko na "Warsztat", gdzie zostałem melomanem, kupując bilet na Wieczór Melomanów. Widziałem na co idę, Wiktor Skok to ikona hałasu i w swoim solowym ataku zniszczył percepcję perfekcyjnie, zapętlając swoje dziwne dęciaki z industrialnym hałasem, który mi, laikowi, przypominał trochę ten siermiężny, maszynowy, ale mocarny klimat z demo Laibacha z 1985 roku. Na koniec zaś BOANERGES, które mieliśmy kiedyś zaszczyt gościć w Kielcach – plemienny, industrialny zestaw rytmów w bardzo nietypowej, hm, aranżacji. Normalnie surowe, tłuczone mięso. 
BOANERGES
    Tak naprawdę to licząc te wszystkie wypite ćwiartki, kieliszki to zostałem nie tyle melomanem (ale mam bilet!), ile menelomanem. Ale nie kończę z tym sportem, kiedyś przez pomyłkę może wejdę do filharmonii (z ćwiartką, oczywiścież). 

niedziela, 2 grudnia 2018

Gdzieś w Nigdzieniu

Po długim czasie, gdy byłem pozbawiony szans na wykorzystanie urlopu, po częściowym odstawieniu od alkoholowego łechtania, po jakichś grypowych patologiach, w końcu się zebrałem w wolny dzień i pojechałem. Niedaleko, by móc sprawnie uciec. I całkiem rozsądnie jak się okazało. Chciałem sprawdzić jak wygląda to praktykowane dawniej gubienie się w Nigdzieniu czy innych Nigdzieszowicach, ale najzwyczajniej mi się nie udało.
Pociąg uroczo rozjebany, trąci jeszcze latami 80-tymi, ale dowiózł mnie i pojechał nawet dalej. Za to roboty przydworcowe za unijne środki mylą mi ścieżki do centrum, jedna z dróg, która jest na mapie, przestała istnieć, ale docieram w końcu do serca miasta, śledząc ludzi którzy zmierzają skrótem między ogródkami działkowymi. Jednak już w drodze dopada mnie dziwny niepokój, ogarnia mnie jakaś panika trzeźwości, cisną się trudne pytania. „Co ja tu robię? Tu nic nie ma...” Przypomniało mi to podobne kwaśne emocje w chwilach penetrowania Ostrowca.
Przemknąłem przez rynek nie zauważając, że to niemal koniec miasta, poszedłem o jedną przecznicę za daleko i poczułem się jak w małym miasteczku rolniczym a nie uzdrowiskowym. Kwadrans już tak trwa moje snucie i nie dość, że nie odnalazłem niczego na czym mógłbym oko zawiesić, to nie widzę jeszcze żadnego baru z alkoholem. Jedyne miejsce które odnalazłem, obok którego przechodziłem zresztą wcześniej, to jakaś pizzeria z rozchichotaną młodzieżą. Cóż mi pozostaje, boli takie współistnienie, czuję się prawie jak talib uzbrajający bombę, może po jej odpaleniu choć przez chwilę zrobiłoby się ciszej. Zupa czosnkowa która wziąłem dla smaku jest spoko, ale niestety bez grzanek, więc tak na 50%. Piwo wypijam szybko, przynajmniej czeskie, a nie z jakiejś poznańskiej czy tyskiej kampanii; ale wódki oczywiście nie ma. Już teraz, mając jeszcze pół piwa, myślę, gdzie iść na szybko jak wrócę do Krakowa, typuję "Bałtyk", liczę na to, że o tej godzinie, nie będzie tam jeszcze żadnej ligi piłkarskiej. Jak się później okaże – myliłem się.
Jest tam jakiś Pałacyk Vauxhall, nie dowiedziałem się skąd ta nazwa, choć tak się nazywają w Anglii samochody Opel, nie wiem o co chodzi. Nie znalazłem żadnego fast fooda oprócz kebabów, może gdzieś są ukryte. Po tym piwie już jakoś rozglądam się, wpatruję w detale, oglądam nawet kościół, ale bez większego spełnienia. Połowa parku miejskiego rozjebana przez jakąś unijną rewitalizację, więc za to w drugiej połowie amatorów butelkowej delektacji alkoholu jest sporo. Dołączam do nich, kamer nie widzę, straży miejskiej też, więc robię to co miejscowi. Jeszcze godzina do pociągu... 
Na koniec miłe zaskoczenie, bo kibel jest za darmo na dworcu, bo na dworcu jest... starostwo powiatowe. Drewniane schody w przejściu nad torami, brak monitoringu, dokańczam ćwiartkę przy zachodzie słońca i żegnam miasteczko Nigdzień.
Z całej wycieczki chyba najbardziej ucieszyło te pół godziny w pociągu, tego hipnotycznego wczytywania się w nowego Foucault, który intonuje kolejną opowieść przywoływaniem Kanta i jego Ausgang


piątek, 13 lipca 2018

Nie ma prostej drogi do domu


    Jeżdżąc po Krakowie tramwajami do pracy, lub też z niej wracając, z punktu A do punktu B, lub C czy D, różnymi liniami i trasami, tęsknym spojrzeniem lustrowałem przestrzeń i uczyłem się geografii tego miasta, wypatrując szyldów na lokalach, które mogą serwować ukojenie. Przyznam, że nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony, wiedząc, że miasto królów wycenia swe usługi wedle portfela turystów, a i skoro życie tam jest droższe, to i alkohole w lokalach też, więc słabo to widziałem. Przez okna komunikacji miejskiej wypatrywałem jednak witryn i znaków, aż w końcu wypatrzyłem pierwszy, i to jaki!
    „Best”. Bar o takiej nazwie, z takim wyglądem (plastikowy siding na elewacji) i w takim miejscu raczej ma tradycję, niż ofertę i to mnie skusiło, a wcale nie miałem zamiaru się opierać. Malutki, można rzec "familijny", z dość ubogą kartą alkoholi, której główny trzon stanowi kilka czeskich piw po 6 zł, w głębi dart, oblegany przez roznegliżowanych emerytów (prawie topless, bo zapięty tylko jeden najniższy guzik w koszuli jest wręcz prowokacją dla frakcji, którą oburza lub wręcz uważa za agresywny taki seksistowski wygląd, jak np. na niektórych koncertach punkowych). Tak czy inaczej cena piwa i klimat w sam raz, musiałem jednak zrezygnować tymczasowo z wizyt ze względu na telewizor i emitowane tam mistrzostwa w kopaniu gały, cóż... nie istnieją ideały, choć ten bar jest zupełnie różny od wyobrażeń o krakowskich pubach. A po swoich wstępnych badaniach środowiskowych muszę przyznać, że naprawdę jest w tym mieście bardzo różnorodnie, a bar „Best” był pierwszym alkowykopaliskiem, które odwiedziłem.
     Idąc tym tropem, chcąc te miejsca sprawdzać po kolei, trafiłem do knajpy z piwem po drugiej stronie mostu – niby tylko tyle, a jaka ogromna różnica, symboliczne rozbicie na zupełnie inne światy. Pub "T.E.A. Time Brewpub" to miejsce dla ludzi zupełnie innych niż ja, więc się tam po prostu nie odnalazłem, to istna materializacja moich obaw, co do tego jak wygląda krakowska piwiarnia. Ceny wysokie, smaki nieznane, nieproletariackie, ogarniające mnie poczucie obcości i jakiejś dziwnej niższości (wobec tego co mówi bar o sobie: "o piwie wiemy wszystko", ze wszechobecnymi angielskojęzycznymi przewodnikami o piwie i takie tam). Przerost formy (piwo to nie deser, ale w takiej formie tak) nad treścią, czyli napojem z alkoholem do zaspokajania pragnienia - gdy na piwo mam pracować prawie godzinę to treść traci sens. Ach, orzeszki były gratis... Ale po wyjściu czułem się tak nieswojo, byłem zmieszany tym doznaniem, zupełnie tak jakbym wypił malinową ipe.... co niestety było prawdą.
    Inne miejsce wypatrzyłem także z okna tramwaju, ale dość długo nie miałem pewności, czy jest prawdziwe, czy to tylko pozostałość historyczna, witryna bez wnętrza. Nie byłbym sobą gdybym nie sprawdził, wysiadłem więc po prostu na przystanku, wszedłem po schodkach i normalnie kupiłem piwo. „Drink Snack Bar Kejt” – jak żywo przypomniał mi pijalnie piwa z lat 90, w których było tylko piwo butelkowe, a w Kejcie tak właśnie jest. Gdy wszedłem tam po 17 nie było w środku nikogo, ceny niekrakowskie, czyli 5 lub 6 zł, niestety wybór dość nieciekawy, same korporacyjne piwa, w tle leciał mecz, cisza, nic kompletnie się nie dzieje. Wbrew wyblakłemu napisowi na witrynie nie było 30 piw, snacków ani drinków tylko czysta forma, 10 piw (na oko). To dobre miejsce na powrót do domu po pracy – wysiadam z tramwaju, idę 5 metrów, wypijam piwo i wsiadam w następny tramwaj.
    Z kolei następną miejscówkę znalazłem w nieco inny sposób – wysiadam na przystanku i w stronę następnego idę przypadkową równoległą ulicą, w ten właśnie sposób wszedłem do pubu „Oliwa”. Miły lokal, choć to już zdecydowanie bardziej kazimierzowski klimat, ale jest lany Zubr (ten z czeskiego Přerova, oczywiście), który kosztuje jeszcze w granicach dopuszczalności (tą granicę wyznacza poziom cen z niektórych lokali kieleckich, w których dla mnie jest za drogo, ale na Kraków jeszcze może być). W międzyczasie, czyli między łykami piwa, wchodzi starsza kobieta i łamaną polszczyzną zamawia wódkę dla swoich współtowarzyszy. Barman leje do kieliszków 40 ml, ona oburzona: „Co takie małe, to duże chłopy, lej podwójne”. Zupełnie nie po krakowsku, tam ciężko spotkać kogoś, kto w ogóle pije wódkę.
    Kolejny bar umykał mi przed spojrzeniem bardzo długo, albo powstał niedawno, albo reklamę (czeskiego) Zubra przymocowali na ścianie przed chwilą, a jest koło zajebistej wege żarłodajni „Momo”, więc chyba bym go zauważył wcześniej. Więc otóż ten przybytek nazywa się Bar „Bałtyk”, ma tanie czeskie piwo, tanią wódkę (piołunówka, mmmm...), leci fajna muzyka, ogólnie jest zajebiście, a jedynym minusem jest maleńkość tego miejsca, nie zmieści się tam na stojąco więcej niż 10 osób. Mimo to – bomba.
    Ostatnie odkrycie, najświeższe, wczorajsze, to prawdziwa wisienka na torcie, istny cymes. Z dworca jest tam dosłownie rzut kamieniem, ale tak jakoś nie po drodze, chociaż od teraz – kto wie gdzie będę skręcał po wyjściu z dworca. Odkryłem go walcząc z alzhaimerem, czyli zmieniając trasy przemieszczania się do przystanku, by ćwiczyć mózg w orientacji – zamiast iść na bliższy, po to by przesiąść się na następnym, poszedłem na jeszcze inny, by wsiąść już w docelowy tramwaj. A tam, za winklem, kilkanaście metrów od rogu, wisi reklama jakiegoś piwa, ani chybi bar. Podchodzę i się zachwycam, bowiem nic lepiej nie oddaje klimatu tej knajpy niż sama nazwa: „Bar u Jolki”. Piwo lane za 5 zł, tego nie ma nawet w Kielcach, palarnia, ogródek, wódka, wszystko co jest potrzebne by tam zasiąść na chwil kilka. Naprawdę jestem pod wrażeniem. Wrócę.
    Ale nie wszystko jest takie miłe czy oczywiste. Przy okazji wizyty na bazarach zwanych tutaj targiem na Grzegórzeckiej, rzuciłem okiem na ofertę położonego obok „Bistra podwawelskiego” i widzę piwo. Fajnie, wchodzę, zamawiam całkiem niezłe naleśniki po ukraińsku i piwo, pani pyta czy z lodówki, by w chwilę potem oświadczyć, że w tym lokalu tego piwa spożyć nie mogę. Zamurowało mnie, ale cóż, naleśnik da się zjeść bez piwa, ale zaskoczenie zostało. Kolejną niespodzianką był bar nazwany „Coffe Pub Laundry”, położony obok przystanku, więc fajnie, w podpiwniczeniu, więc na upał też fajnie, ale pani mówi, że jest tylko „caffe”, bo czekają na koncesję, więc bieda a nie pub.
    Jeżeli ktoś zna Kraków tylko z knajp na Kazimierzu czy na Starym Mieście, to mogę tylko współczuć, okazuje się, że to miasto ma też ofertę dla takiego marginesu jak ja.

niedziela, 8 lipca 2018

Poza spektaklem

   Zdarzyło mi się ostatnio w Krakowie zajrzeć na teatry uliczne, ale zaniedbałem zwyczajowej logistyki takich wypadów czyli "wódka w tymbarku", kupiłem więc zwyczajną setkę, która mieści się w kieszeni. Spektakl Teatru KTO był o tyle ciekawy, że bardzo angażował publiczność, ciągając ją choćby po całym placu, gdzie był ów wykon. Skupienie i zabawa, ja też to miałem, ale w chwilach, gdy to skupienie na aktorach było naprawdę mocne, ja, niewinnym ruchem, wyciągałem ową seteczkę i pociągałem teatralnie łyk dla lepszej przyswajalności kultury za plecami całej publiczności wgapionej w centrum wydarzeń. Tak więc pracuję nad nową techniką - teatralną. 
   No to cyk!

wtorek, 5 czerwca 2018

wspominkowe

4 czerwca... Nie, to nie historia o jakichś tam wyborach, ale o odejściach. Odszedł Robert Brylewski, który pojawił się w Kielcach co najmniej raz, grając z Armią w jakimś 1987 roku, a może i więcej razy, któż to sobie przypomni. Ale 4 czerwca odszedł też od nas Bambosz, od nas czyli kielczan, 3 lata temu. Opowieści spisanych o nim jest kilka, jedna z nich to ta: "Spotkałem Bambosza". Dla czytających większa garść tekstów tegoż samego autora TUTAJ. Cóż, warto wychylając kolejny kieliszek czasem wspomnieć o takich nietuzinkowych postaciach...

niedziela, 20 maja 2018

Liban


    Byłem „na Libanie” i choć brzmi to niepoprawnie językowo, to nie wiem jak inaczej to sformułować. Liban to po prostu pozostałości kamieniołomu, choć Liban to tak naprawdę nazwisko jego założyciela, stąd więc potoczna nazwa. Miejsce jest niesamowicie dzikie, zupełnie różne od kieleckiej Kadzielni czy Wietrzni, gdyż jest zarośnięte gęstymi chaszczami, które doskonale skrywają imprezy, ogniska, bębniarzy, pogan i cholera wie kogo jeszcze. W nocy przesilenia letniego może być tam całkiem ciekawie.

    Przyroda w tym postindustrialnym wydaniu jest niesamowita, informacje o żyjących tam gatunkach robią wrażenie, równie duże wrażenie robi też świadomość jak ta przyroda się tam zmienia wraz z poziomem wody, co widać wyraźnie po korzeniach, które wyrastają prawie pół metra od ziemi.

    Pierwsza wizyta w tym miejscu jest ubogą, ale jednak trochę ekscytującą namiastką odkrywania miast azteckich w dżunglach Ameryki, tyle, że tu odsłaniają się przemysłowe trupy, szkielety maszyn i konstrukcji.

    Dosyć upiorne jest natomiast chodzenie po ścieżkach wijących się wśród zarośli, wyłożonych macewami z żydowskich nagrobków, mając świadomość, że tuż obok był cmentarz, na terenie którego w czasie wojny był obóz koncentracyjny, którego więźniowie pracowali właśnie w tym kamieniołomie. Okazuje się jednak, że owe macewy to pozostałość po scenografii do filmu „Lista Schindlera”.

    Całkiem niedaleko na Podgórzu straszy też inny obiekt, wciąż czynny jednak, ale muszę przyznać, że swym ponurym obliczem tworzy podobny klimat jak Liban.

wtorek, 1 maja 2018

Krk-Wro-Pzn czyli w drodze na FFF.


    Być może na urlopie powinienem zrobić jakiś remont czy co, ale coś mnie wygania czy też raczej wyciąga z Kielc, jakaś nieznana mi siła, podobna jednak do tej, która zmaltretowałaby mnie alkoholowo, gdybym kilka dni z rzędu relaksował się w Kielcach bez pracy. Koszty być może podobne, więc wyjechałem.
    Ostatnio najlepiej zaczyna mi się podróżować w Krakowie i tam od razu natykam się na niespodziankę, a mianowicie koncert rosyjskich hardkorów na „Warsztacie”. Lubie to miejsce bardzo, bo choć mentalnie jest tam trochę inaczej, niż na co dzień mam (bo rurki, brody, wódki tam nie piją…), to jest przezacnie. Tak więc wieczór muzyczny rozpoczął ansambl VÓLAN i od razu bomba. Dzikość, agresja połączone z perfekcją, tym diabelskim sekundnikiem, spowodowały, że przez cały koncert stałem dosłownie sparaliżowany, nie mogąc oderwać wzroku od tego co wyczyniał perkusista - przetoczyli się po mnie jak zagęszczarką do gruntu i nic już po nich nie mogło być lepsze, no i nie było. Rosyjski WLVS i krakowski DEATHTREAT obejrzałem już na spokojnie popijając Holbę czy co tam sobie zakupiłem akurat.
    Wcześniej jednak, w drodze na koncert, zaglądamy do przeuroczej kinokawiarni „Kika”, bo tani wtorek (w sali pufowej nie ma numerowanych miejsc, bo pufy nie są przymocowane do podłogi i mogą się przemieszczać), a to i tak po drodze na „Warsztat”, wchłaniamy więc nielekki film Hanekego „Happy End” - cóż, każdy w nim widzi to co mu podpowiada to-co-ukryte (mi pozostał w pamięci motyw wypadku na budowie, ale kto by tam zwracał na to uwagę, no i to „dotykanie śmierci”).
"Nuklearnym konfliktem w 2017 rozpocznie się Apokalipsa św. Jana". Korekta: 2018. Uff, jest jeszcze kilka miesięcy...
    Z Krakowa do Wrocławia przemieszczamy się za kilka złotych dosłownie, a tam relaks, jedzenie i kultura. Aż szkoda, że nie było akurat żadnego koncertu w CRK, dopełniłoby to tournée w drodze na Rozbrat, ale za to były darmowe wejścia w czwartek do muzeów, tak więc zobaczyłem min. intrygującą wystawę „Death Landscapes”, której sednem były fotografie zrobione w miejscach, gdzie kiedyś wydarzyły się krwawe historie. Były więc przepiękne, kolorowe zdjęcia pozostałości po okopach i lejach bombowych z bitwy pod Sommą, ale i bardzo urokliwe zdjęcia wyspy Utoya, na tle których, o zgrozo! robiły sobie selfie jakieś gimnazjalistki, które przyszły tam na wycieczkę szkolną. To było mocniejsze niż sama wystawa…
    Inną darmową miejscówką w czwartek było Muzeum Sztuki Cmentarnej, pod którą to nazwą kryje się stary cmentarz żydowski i jest to miejsce tak magiczne, że moje achy i ochy trwały przez cały spacer po tym zakątku śmierci. Brak słów, zdjęcia lepsze:

    A ponieważ nie samą kulturą człowiek żyje to trafiliśmy do niesamowitego miejsca, jakim są „Pierogi Vegan”, w hali targowej będącej tak naprawdę zadaszoną wersją bazarów. Mlaskaliśmy więc nad tymi wybitnymi pierogami obok stoisk z warzywami, majtkami i portfelami. Cymes! Innym miejscem, które odwiedziliśmy na Nadodrzu była wege knajpka „Wilk syty” i tam nasze nasycone zadowolenie znów sięgnęło bardzo wysokiego pułapu.
    Ale zbliża się czas Fuck Fascism Fest, na który wybieramy się do Poznania, przemieszczamy się tam więc pociągiem Regio, obserwując w czasie jazdy na ekranie monitora, ku swojemu zdziwieniu, reklamę poznańskiej Vege Pizzy! Na sam festiwal nie docierają niektóre kapele, ale magia miejsca, muzyka, alkohol (cytrynowa wódka to istne mistrzostwo, choć i kawowa, i paprykowa to istny cud w gębie!) i przepyszne żarcie (jak choćby wspomniana wcześniej jak zawsze wyśmienita Vege Pizza) tworzą taki zestaw, że już nic więcej nie trzeba. Sam Rozbrat to oczywiście nie tylko squat, to ludzie, których przy tak banalnej okazji mogłem spotkać czy też możliwość delektowania się zakamarkami tego miejsca, niewidocznymi na co dzień dla zwykłych bywalców koncertowych, ale to inna opowieść i to raczej werbalna.
Belzebong w dzwonach
    Muzycznie oczywiście połechtało mnie DISCHARGE, których płyta „Hear Nothing See Nothing Say Nothing” w dziecięcych czasach wywarła na mnie przeogromne wrażenie i uważam, że (dla mnie) to jedna z 10 najważniejszych płyt ever. Co prawda jebali solówki, których na oryginalnych nagraniach chyba nie było, no ale cóż, to w końcu emeryci. DESZCZ następnego dnia zagrali niesamowicie spójnie i być może najlepiej, miazga wyciskana gitarami. Negatywne emocje wzbudziła we mnie niestety EL BANDA, która choć muzycznie robi naprawdę świetny klimat, to ich forma przekazu pozamuzycznego była dla mnie lekko żenująca, jeżeli mam być szczery po wysłuchaniu deklamowanych wierszyków i takich tam. Ale największym zaskoczeniem tego festu był kielecki (!) BELZEBONG – widziałem ich kiedyś, więc byłem przygotowany na to co się wydarzy, ale punki oczekujące na kolejne pogo po kilku minutach niekończącego się intro (hahaha!) wymiękły. Rewelacja – ciężar, klimat, brzmienie, perfekcja. Co prawda z braku wokalisty nie mieli żadnej piosenki o aborcji, ale przebolałem to, hehe.
    No i cóż, czas wracać do roboty i do kieleckiej wódki. Ach, uważajcie w plenerach, bo na przykład Psie Górki obdarowują mandatami...


niedziela, 18 marca 2018

"Kolejka" R.i.P.

Tu był jakiś drętwy wywód na temat tego skądinąd sympatycznego miejsca (no, może oprócz chwil podobnych do tych, gdy wpadały tam mało sympatyczne grupy po meczu "Korony"...) ale oprócz tego, że zamknęli ten przybytek, to nie ma sensu więcej się na ten temat rozwodzić. Kropka.

poniedziałek, 5 lutego 2018

Gra w grę. Alkogra kielecka.

    Gra jest prosta, trzeba danego wieczoru zaliczyć jak najwięcej punktów i nie paść. Pretekstem niech będzie koncert THCulture w Bazie Zbożowej i nie ukrywam, że to dodatkowe wyzwanie, bowiem to bardzo specyficzne miejsce, w którym alkohol jest kompletnie zakazany. Strzeżone jest przez firmę ochroniarską, która bardzo poważnie traktuje swoje obowiązki, jednak buda, w której siedzą obok bramy jest powierzchnią eksterytorialną, jest jednocześnie na terenie bazy, jak i poza nią, dlatego ochroniarze stojąc bliżej ulicy mogą tam pić alkohol. Kiedyś, będąc tam na jakiejś imprezie muzycznej w garażach z tyłu, zostałem prawie aresztowany przez jednego z tych cerberów, bowiem przeszedłem przez budynek, a nie drogą zewnętrzną, tyle, że ten pan był o dobre 2 promile bardziej pijany ode mnie, zgrywus jeden.

    Po drodze nie ma zbyt wiele sklepów, w razie czego jednak zakupiłem ćwiartkę i setkę (punkt 1 w grze). Ta pierwsza wpływa delikatnie do mojego krwiobiegu w czasie spaceru na to geograficzne zadupie (punkt 2), choć muszę przyznać, że kulturalnie Baza się broni, choćby z powodu Teatru Ecce Homo czy tych nieszczęsnych koncertów organizowanych przez natchnionego, czy wręcz nawiedzonego kierownika Turka. Druga, malusieńka buteleczka zostaje nielegalnie wniesiona (punkt 3) na teren BazZboż. Jako pierwsza gra Żywica, spoko, czas nawet nie stracony, potem zwyczajowa przerwa na zmianę zespołów, w czasie której udaję się do najbliższej Żabki (punkt 4), która już niejedno widziała – to ten sklep, który jest jednocześnie najbliższy dla klubu "Wspak", gdzie czasem bywają koncerty, na które nie ma sensu chodzić, jak i takie, które się odwołuje w ostatniej chwili (jak Włochaty). Ale miejsce sprzyja alkoholowej integracji przed wejściem do klubu, więc warto bywać, niekoniecznie na koncercie, podejrzewam, że część ludzi nigdy tam nawet nie wchodzi. Z Żabki zabieram 2 ćwiartki, jedna po części spożyta w drodze, reszta podzielona z B., który z kolei przyniósł coś swojego (punkt 5), co udaje sok warzywny, ale ja tam alko wyczułem, ha. Druga zaś schowana w resztkach śniegu przed bramą (punkt 6), taki stary harcerski sposób, by po wyjściu z koncertu mieć od razu co w siebie wlać. Sam koncert THCulture smakowity nawet bardziej, niż te alko przekąski, niesamowicie wyrafinowana sprawa, w której perkusja odgrywa niesamowicie istotną rolę – brzmiało bardzo dobrze, bujało i grzało równie mocno. I koncert, choć niby główna atrakcją wieczoru, to jest dopiero punktem nr 7 całej gry w alko-kulturę. Potem pkt. 8 czyli wygrzebanie ćwiartki ze śniegu i delektowanie się jej naturalnym chłodem w drodze do skupisk miejskich, śródmiejskich przybytków, w których gromadzą się twarze znajome, równie chętne do wypicia, ale oczywiście w trakcie tej drogi, która jest jednocześnie długą rozmową, warto coś wypić, bo klimat podniebny dobry, więc kolejna Żabka i kolejna ćwiartka (punkt 9), której większą część spożywa się w zakamarkach uliczek odbiegających od ul. Winnickiej w stronę ul. Kościuszki – to bardzo miła okolica, w której wiele chwil dziecięcych spędziłem. Tu kończy się niestety część gry, w której samemu próbuje się narzucać reguły, a następuje część upadkowa, schyłkowa, w trakcie której zamykamy się w paszczach potworów knajpianych, nie wiedząc, kiedy zamkną się nad nami mrokiem i bezsilnością wobec praw biologii i chemii, gdy organizm straci siłę panowania nad powiekami, koordynacją ruchową i zrozumiałością mowy.

    Ta część trasy mogłaby być bardziej rozbudowana, na przykład gdybym wiedział, że zaraz po tym weekendzie „Starman” ogłosi upadłość wszedłbym i tam, bo choć nie przepadałem za tym miejscem, jak i za wcześniejszym „Krockodyl’em”, to był punktem w pewnego rodzaju alkogeografii tego miasta. Jest nim na pewno „Kolejka” (punkt 10 w tej wieczornej grze, który niebawem wypadnie z gry, czyli zostanie zamknięty, kurwa, kurwa), jako miejsce na krótkie rozejrzenie się i ogrzanie, po to by skierować się w następne miejsce, które chyba jest obecnie najbardziej przystępną patologią, czyli do „Galeonu” (punkt 11). Potem niestety następuje punkt 12 czyli „Tunel” - to naprawdę spadówa, drama, dno, ale masochistycznie zaglądam w to miejsce, w którym generalnie spędziłem sporo czasu i straciłem sporo zdrowia. To przy okazji w tym miejscu przypomina mi się ostatnio czytany artykuł, o tym, że za picie alkoholu wniesionego do lokalu, gdzie sprzedają alkohol, grozi kara grzywny do 5000 PLN, więc te wszystkie zaprzeszłe historie z piciem pod stołem w Cockney’u, Tunelu, Pałacyku Zielińskiego czy innych miejscówkach, spowodowały, że jestem normalnym przestępcą – mam nadzieję, że w tym przypadku przedawnienie działa dość żwawo. Dramat.

    No i co po stacji 12? Ano, odkrywam np. połączenia wychodzące do kolegi, który wyemigrował do Azji, ale nie wiem po co, może w trosce o to, czy oni mają tam co pić. Natomiast rano, na bolesnym zmęczeniu poalkoholowym poczytuję „Czułego barbarzyńcę” Hrabala, gdzie są przepiękne historie z Vladimirem Boudnikiem, z ich geografią pijacką, z ich hospodami, barami, restauracjami, podróżami między tymi miejscami, rozmowami i to jest tak naprawdę cios mentalny, gdy porównuję swój marny świat doznań do tego niesamowitego świata literackiego. I to jest punkt 13 i na nim zamykam taki tam wieczór, w którym jak zwykle przegrałem z alkoholem. Oczywiście do następnej rozgrywki, która nastąpi kiedyś tam.

niedziela, 21 stycznia 2018

Stolica robotniczej awangardy

    Marzenie, by zobaczyć w końcu Nową Hutę było dość perwersyjne, sam to przyznaję, ale świadomość, że byłem w Krakowie, turystycznie i służbowo, dziesiątki razy, a w tak nietypowym miejscu, położonym zaledwie kilkanaście przystanków tramwajem od centrum – nigdy. W sumie to zwykłe bloki, ale przecież Nikiszowiec, który zachwycił mnie estetycznie swoją ceglaną prostotą też jest tylko zwykłym osiedlem mieszkaniowym. Ale forma, zamysł, końcowy efekt no i zwykła funkcjonalność  - to jest to, co kusiło i nęciło do obejrzenia, aż w końcu zaprowadziło.
Z ulicznej wystawy o historii Nowej Huty


    Było banalnie – wysiedliśmy z tramwaju na placu Reagana i już. Plac wygląda w połowie normalnie, ale w połowie, tej z architekturą lat 50-tych, skojarzył mi się trochę z Paryżem, tą specyficzną architekturą szerokich bulwarów, która po części być może była inspirowana tym samym pragmatyzmem – trudniej tam stawiać barykady, a łatwiej przeprowadzać defilady.



    Przechadzając się ulicami czy między blokami rzuca się w oczy koncept budowniczych, który sprawia wrażenie bardzo funkcjonalnego osiedla, które miało zapewniać „nową jakość życia” ówczesnej robotniczej awangardzie. Moje wrażenie było takie, że jest tam więcej sklepów, kiosków i budek wszelakiego rodzaju niż na innych osiedlach – w normalnej miejskiej rzeczywistości kioski i budki odchodzą raczej w niebyt, może dlatego, że pojawia się wiele przestrzeni na lokale usługowe w nowobudowanych obiektach. Oprócz tego na dość niewielkiej przestrzeni natknęliśmy się na dwa klasyczne bary mleczne, co nie jest chyba zbyt często spotykane na typowych osiedlach mieszkaniowych.


    Ogromną pokusą było zjedzenie obiadu w kultowej ponoć restauracji „Stylowej”, oryginalnym lokalu funkcjonującym od zarania dziejów robotniczej Nowej Huty. Co prawda recenzje w necie opisujące słabą jakość usług, sine aż do niebieskości ziemniaki i inne mało zachęcające detale, nie były zbyt zachęcające, by tam zajrzeć, ale przechodząc obok i przez okna chłonąc świat gastronomii, który zatrzymał się na latach 80-tych, przypominający mi jak żywo kielecką „Jodłową” czy „Birutę”, nie mogłem się powstrzymać przed tym masochizmem. Szok pojawił się jednak od razu po wejściu – płatna szatnia! Jak 30 lat temu… Dalej – płatna ubikacja, dla klientów 50 gr, dla obcych 1 zł. Na sali akurat trwa mała awantura – miejscowi emeryci odchodzą od stolika, na którym stoją opróżnione kieliszki po wódce, jakaś kobieta, chyba z obsługi restauracji, mówi podniesionym głosem: „Zachowuj się jak dzik, ale się zachowuj!”. Gdy przeglądamy menu jeden z emerytów podtrzymywany przez innych z trudem opuszcza lokal. Jest zajebiście! Ale w menu jest już gorzej, nie ma nawet pomidorowej (co wg mnie skreśla lokal zupełnie), typowo robotnicze dania, niemal wszystkie z mięsem, chyba tylko pierogi ruskie były bez, ale wolałem im nie ufać, nie raz już spotkałem takie wersje tych pierogów, które miały coś poukrywane – no żal, ale nie zdecydowaliśmy się jednak by tam zostać. Szkoda.

    Jeszcze została jedna rzecz do sprawdzenia – Teatr Ludowy. Może uda mi się kiedyś tam zajrzeć, na co bardzo liczę.