„Wszystko płynie” nie jest tytułem opowiadania o alkoholowym
weekendzie, zazwyczaj jeden z trzech dni jest bowiem trzeźwy, no chyba, że to
festiwal… - a jest to zwykłe stwierdzenie, że nic nie trwa wiecznie. Mniej
więcej rok temu zachwycałem się odkrywaniem nowych dla mnie miejsc w Krakowie,
w których można przycupnąć i po prostu bez zbędnego pierdolenia napić się. Bez
otoczki turystycznej, kelnerskiej, hipsterskiej, kraftowej i pozerskiej w
jakimkolwiek wymiarze. W ciągu tego roku niestety sporo się zmieniło –
wyparował „Bałtyk”, którym byłem szczerze zauroczony, bo tylko tam były
niekończące się strumienie przedziwnych animacji, łącznie z retro-porno. Tam
nie dało się nie wejść w interakcję z kimś kto był w- lub za barem, zbyt małe
to miejsce było. Zamknął się też swojski, sielski bar „Best”, a „U Jolki”
podniosły się ceny. Natomiast bar położony na tyłach Hali Targowej na
Grzegórzeckiej, gdy w końcu do niego zajrzałem, okazał się miejscem dla ludzi o
wyjątkowo mocnych nerwach, choć piwo tam było (jest?) tylko po 4 zł – jednak w tym lokalu dosłownie
skrapla się cracovia-ńska nienawiść do piłkarskiej Wisły, bulgocze jak w
wulkanie tuż przed wybuchem, więc gdy piłem to jedyne piwo (pierwsze i
ostatnie), to minuty potrzebne na wysączenie tegoż trwały dla mnie niesamowicie,
wręcz boleśnie długo.
Kiedy lecisz w ostre pogo, że aż chodnika nie widać... |
Wycieczki weekendowe czy popołudniowe po tych wszystkich nowoodkrytych
barach, pubach nie przywołały już jednak we mnie tego stanu zachwytu, tego
dreszczyku odkopywania nieznanych mi alko-artefaktów, choć ilość tych, w
których przekroczyłem próg, jest całkiem niemała; jest ich wręcz za wiele, więc
wiele z nich zostało w mej geograficznej niepamięci, nie wiem jak się nazywają,
ani gdzie są, wymazane z mapy. W tym plusowym rankingu na czele, ze względu na
muzykę, tkwi „Propaganda”, bardzo zacne miejsce, w której wisi nawet analogowy
facebook na ścianie (nie wiem, jak to opisać, ale ponoć sporo osób z tej „ściany”
już nie żyje…). Z kolei jako jeden z przeciwnych biegunów, choć to miejsce raczej
koncertowe, „Zaścianek” wywołał u mnie niesmak dużej mocy, ze względu na
ochronę, na bar, na więzienną klatkę dla palaczy, na zwyczaje (gdy wyjdziesz z
klubu w czasie koncertu – już do niego nie wejdziesz). Tych biegunów, jak sobie
przypomnę, jest kilka, bo to miasto pełne różnych światów, tak niesamowicie
odmiennych – jest na przykład też na Karmelickiej chyba najnudniejszy bar w
Krakowie: jest tam tylko piwo tfu! „tyskie” i siedząc w tym przybytku czułem
się jak w czyśćcu, dopijając z bólem duszy to coś, czekając aż ktoś wymodli mój
ratunek z tego miejsca pełnego chwilowej, na szczęście, nudy. Z kolei przez zupełny przypadek odkryłem pub "Radocha" - poszedłem wyrobić paszport i mając numerek do okienka w ręce stwierdziłem, że to na tyle dużo czasu zejdzie, że zdążę wypić piwo. Obok wydziału paszportowego jest właśnie "Radocha", a w środku kilka dobrych piw z nalewaka, np czeski "Ježek", a do tego pełen wachlarz wódek raciborskich, z których zdecydowaną petardą jest wódka z bzu, tak zachwycająca smakiem, że ciągnę tam wszystkich na degustację. Poza tym normalna muzyka, a dla głodnych jest i żarcie.
Czasem dla higieny i rzeczywistej muzycznej ciekawości
zaglądam do „Pubu Pod Ziemią”, gdzie serwowana jest „Perła” po 6 zł (aż mnie
dreszcze przechodzą, gdy przypominam sobie ile kosztuje ta przyjemność w
kieleckim, tfu, „Garażu” czy w „Bohomass”), koncerty bywają naprawdę dobre, a
piołunówka zawsze czeka w butelce. Ostatnio
wracając późnym wieczorem z pewnego wydarzenia zajrzałem też do „Kornetu”, by
skonfrontować swoje wrażenia z zeszłego roku. Zastałem istne pobojowisko, z
tego co zrozumiałem chwilę wcześniej skończyła się transmisja jakiegoś meczu,
dobrze więc, że przyszedłem już po evencie – na stołach dziesiątki kufli,
kieliszków, butelek, syf i pokibicowski armageddon. Ale pić się chce, więc
dobijam się przy barze o „Holbę”, na co barman:
- Ma pan swój kufel?
Nie? Uuuu, to muszę nalać do plastikowego.
Dla odmiany wszelakiej można napić się piwa w „Ogniwie”,
jeżeli ktoś nie ma uczulenia lewicowego, ale to bardzo, bardzo grzeczne
miejsce, lecz doskonałe z kolei do „bywania na salonach”. Tak sobie to
wyobrażam – przychodzisz, siadasz na kanapie, smętnie rozglądasz się po świecie
pełnym wyzysku i zastanawiasz się jak to można inaczej zorganizować odgórnie,
po czym popijając piwo „Sabotaż” stwierdzasz, że w październiku jedyną alternatywą
znowu jest RAZEM…
Ale zaraz, zaraz, chodziłem nie tylko po knajpach i
koncertach – zajrzałem, jak w poprzednim roku, na kilka spektakli festiwalu
teatrów ulicznych. Niestety muszę przyznać, że rynek, czy Mały Rynek, zupełnie
się do tego nie nadają, albo inaczej: ja się zupełnie nie nadaję do oglądania
takich rzeczy tam. Więc faktycznie po kilkunastu minutach braku skupienia
oddalałem się do jakiejś knajpy (no i tam, w jednej z nich, spróbowałem
Finlandii o smaku mango, będącej niejako uzupełnieniem tego, że na Miodowej u
wietnamca podają ponoć sajgonki z mango…). Natomiast Rynek Podgórski świetnie
się sprawdza i wytrwałem tam na trzeźwo kilka spektakli, w tym naprawdę dobry
wykon Teatru KTO „DROM – Ścieżkami Romów”. Intrygująca niemo-śpiewana opowieść
o tułaczym, ale barwnym życiu, z ponurym policjantem gnębiącym bohaterów i z
prawdziwą, nie teatralną strażą miejską, spisującą w dalszym tle sceny, jakim
był plac rynku, dżentelmenów z reklamówkami zalegających na ławkach i pod nimi
w cieniu drzew. Idealne zgranie.
"Wstawaj Jurek, już drugi akt leci!" |
Miałem pewien incydent z policją, lub ich serię, albo raczej poczucie mocnego dyskomfortu związanego z ich obecnością i choć było to niby banalne, to dla mnie było bardzo męczące. Jeżdżąc sobie do pracy rankiem przesiadałem się z tramwaju w tramwaj na rondzie Mogilskim, a w trakcie tej przesiadki wynurzałem się do pewnej sympatycznej budki ze słodkimi bułkami. Traf jednak chciał, że zbyt często zgrywałem się z policyjnymi patrolami, które o tej 6:30 akurat wychodziły z odprawy i wyruszały na żer, do tej samej budki co ja. Tylko, że gdy pojawiało się tych mundurowych 3, 4 czy 5 i każdy z nich kupował sobie bułeczkę taką, kanapeczkę inną, kawę czarną lub "z mleczkiem proszę", to mnie strzelała kurwica, nerwowo nie wytrzymywałem i wrzałem, ale cukru też potrzebowałem, więc grzecznie stałem. Zacząłem więc jeździć wcześniejszym kursem tramwajowym, ale i tak ich spotykałem, pewnie czasem odprawa była krótsza. Do dziś mnie telepie.
Okazało się też przy innej okazji, że nie wszystko jednak płynie czy się upłynnia, czy zanika; że zaskakująco, ale czas nie zmienia wszystkiego. W trakcie wycieczki do Parku Ojcowskiego, w drodze z przystanku do czeluści lasu, studiując uważnie mapę turystyczną sprzed ponad 30 lat, odkryłem, że sklep spożywczy zaznaczony na tej stareńkiej już mapie, bodajże w Czajowicach, cały czas działa i wita ubogich turystów (którzy nie poruszają się własnymi samochodami) swoją ofertą. Miło.
Okazało się też przy innej okazji, że nie wszystko jednak płynie czy się upłynnia, czy zanika; że zaskakująco, ale czas nie zmienia wszystkiego. W trakcie wycieczki do Parku Ojcowskiego, w drodze z przystanku do czeluści lasu, studiując uważnie mapę turystyczną sprzed ponad 30 lat, odkryłem, że sklep spożywczy zaznaczony na tej stareńkiej już mapie, bodajże w Czajowicach, cały czas działa i wita ubogich turystów (którzy nie poruszają się własnymi samochodami) swoją ofertą. Miło.
Dobra, znając życie widzimy się na Warsztacie i w Żabce, tej
najbliżej (ja wiem, która jest najbliżej, a jest ich trzy co najmniej w pobliżu), w tej gdzie ze 2
miesiące temu kupowaliśmy świeże ogórki i przy zdziwionym ekspediencie
obieraliśmy je kieleckim scyzorykiem przed ladą. Będę się już tego wystrzegał, obiecuję
(sobie).