Pewnie, że marzę o tym, by pojechać do Bukaresztu, ale
łatwiej mi było wsiąść do autobusu, który bezpośrednio zawiózł nas do Lwowa,
więc tak zrobiliśmy, po prostu. Wyjazd mentalnie nie był zbyt prosty, gdyż w
dniu wyjazdu wróciliśmy dopiero z festiwalu w Bolęcinie, gdzie do sklepu z
wódką było niebezpiecznie blisko, nie tak jak z Żelebska do Dyli (gdzie i tak
nie ma wódki), więc trochę wypłukało nam to elektrolit. Cóż, a podobno w czasie
wypraw krzyżowych w ogóle nie było sklepów po drodze do Jerozolimy.
 |
Wszędzie lwy, wszelakich kształtów... |
 |
No i wszystko wiadomo, pacyfo-masoni rządzą miastem |
Niby coś tam czytałem przed tym wschodnim wyjazdem, jakieś
mądre poradniki co i jak na Ukrainie, ale chyba w końcu ze stresu kupiłem
hrywny o godzinie 3 w nocy w kantorze na przejściu granicznym, zamiast już na
miejscu, bo myślałem, że jak wysiądę we Lwowie o 6 rano, to „za co ja kupię sobie
kawę na otwarcie oczu”. Ale oczy miałem już otwarte i po wyjściu z autokaru
ukazał mi się świat, w którym już niesamowicie wartko toczy się życie przed
dworcem, bary, kantory, budki wszelakie, ludzie w mundurach, i totalny
rozpierdol ze względu na remont ulicy prowadzącej do dworca. Autokary, małe autobusiki
zwane marszrutkami zapełnione ludzkimi sardynkami, obok dworzec kolejowy, taksówki,
zgiełk, ruch trudny do porównania do jakichś polskich odpowiedników, może
przypominało to trochę wczesne lata 90-te u nas, tylko spotęgowane
wielokrotnie.
 |
Przeurocze prawosławne stacje trafo |
Spokojnie oglądając ten poranny miejski klimat z cyrylicą,
zmierzamy w stronę centrum i natykamy się na świat zwierząt w nietypowym
wydaniu: najpierw specyficzny plac zabaw, a potem stacjonarny cyrk, w którym
sam nie wiem, te zwierzęta mieszkają na co dzień czy jak? Ale doczytałem, że normalnie
działa.




Pierwsze wrażenia po opuszczeniu okolicy dworca jednak
dotyczą tego, co dzieje się na ulicach, bowiem musimy porzucić nasze
„zachodnie” przyzwyczajenia i dostosować się do innych realiów. Pierwszym
tematem są samochody przemieszczające się po ulicach, mocno odstające wymogami
ekologicznymi od tego co po naszej stronie granicy, wydaje się, że wciąż
królują Łady, czy stare ciężarówki, pamiętające pewnie Chruszczowa, ale tak czy
inaczej Kraków przy Lwowie jawi się jak oaza czystego powietrza. Dla nas jako
pieszych jednak co innego jest ważne – malowane pasy na przejściach dla
pieszych to niesamowita rzadkość, co utrudnia nieco ich wyszukanie, a gdy już
zabieramy się do przechodzenia przez ulicę okazuje się, jak bardzo
przyzwyczaiłem się do tego, iż samochody używają świateł przez cały rok, to
naprawdę pomaga je zobaczyć, szczególnie w sytuacji, gdy walczysz o prawo do
przejścia z kierowcami, którzy tego prawa nie uznają. Jest nieco dziko i z
adrenaliną. Potem porzuciliśmy plan, by przejechać się tramwajem, bo
turystyczna część miasta nie jest jednak tak duża, a tym razem nie miałem nawet
odrobiny ochoty by zanurzyć się w ichnie blokowiska, które obserwowałem wcześniej
z okna autokaru.
 |
Tak właśnie zapamiętam instalację oświetlenia i trakcji tramwajowej - może przetrwa do jutra. |
 |
Ci, którzy oglądali rosyjski film sf "Straż Nocna" wiedzą o co chodzi |
 |
Broń soniczna do rozpędzania demonstracji |
Centrum miasta okazuje się jednak dość przyjazne turystom,
nie ma większego problemu by znaleźć sklep spożywczy czynny wieczorem do 23 czy
też by o 8 rano zjeść dobre, ciepłe śniadanie z kawą, a przede wszystkim, by
znaleźć ławkę, na której można usiąść (tak, dzisiejsze „rewitalizacje” usuwają
skutecznie ten wynalazek z miast). To ważny plus, choć muszę z drugiej strony
przyznać, że w tych sklepach nie zachwycił wybór alkoholi – można rzec, że były
marki, które spokojnie można kupić i u nas w dobrych sklepach z monopolem, a z
kolei piw nie spróbowałem zbyt wiele, bo nie uwiodły mnie ogólnie jakoś, są w
większości warzone w typowy sposób dla wielkich korporacji. Podobnie w knajpach
trochę się zawiodłem, gdyż w większości mocne alkohole to była europejska
klasyka, łiskacze, dżiny, rumy i takie tam, aż mnie to zasmuciło. Udało się
jednak znaleźć miejsce prawie idealne: pub „Kocur”, w którym było świetne piwo Burgomistr,
jak i przepyszne nalewki w kilku smakach, ustawione na barze w zupełnie
przypadkowych, także plastikowych butelkach. Na podobne znalezisko trafiliśmy
też w pubie „Stary Lew”. Była jeszcze jedna sytuacja, która ujęła mnie za serce
– w tych potwornych, gęstych upałach wybraliśmy się na Kopiec Unii Lubelskiej,
by w fastfoodowych budach u jego stóp dostrzec, że nie mają piwa – ani w
cennikach, ani w etykietach przy nalewakach. To był jednak zwykły kamuflaż,
gdyż piwo lane było z nalewaka mającego serwować kwas chlebowy – o, zbawcy!
Generalnie z knajpami i miejscami, do których odsyła
większość przewodników, jest taki problem, że… są pełne turystów. A my raczej nie
oglądamy i nie jemy tego, co sugerują inni, gdyż nie chciałbym się czuć
turystą, bo… sam ich nie lubię. W większości knajp w ogóle w okolicy rynku są
kelnerzy, co dla mnie, chcącego wypić na przykład 50-tkę z piwem jest
absurdalne. Nie widzieliśmy więc ani słynnej banderowskiej „Kryjówki”, ani
knajpy z karłami. Jedyne takie miejsca, w których się gościliśmy, to wege bary,
być może jedyne w całym Lwowie. „Om Nom Nom” ma świetne śniadania, przyznaję,
ale byliśmy zdziwieni, że obiadowe porcje są mniejsze od tychże właśnie
śniadań. Natomiast „Green” nie zakręcił mnie w ogóle, był taki bardzo
nowoczesno-europejski, równie znajomo pewnie niektórzy się czują w McDonaldsach
na całym świecie.
 |
Niby "Stary Lew" a tu młody reptilianin |
 |
W "Kocurze"... |
 |
... i przed "Kocurem" |
Pewien zawód odczuliśmy też w związku z muzeami. Nie udało
się wejść na czasową wystawę o masonach, muzeum książki wyglądało na zamknięte
od lat, a w innych, w których byliśmy, streszczenia czy opisy w języku innym
niż ukraiński były szczątkowe, lub w ogóle ich nie było. Z kolei „Więzienie
przy Łąckiego” w opisach sugerowało, że jest tam dużo materiałów propagandowych
z czasów ZSRR, a była to chyba jedna czy dwie cele. Przeważała propaganda
po-majdanowska, choć część dotycząca samego więzienia była nawet ciekawa, mimo,
że nie zrozumiałem wątku wyszywanek modlitewnych. Ale za to dowiedziałem się z
tablicy przed wejściem, że było to więzienie, w którym za czasów trzech reżimów
niszczono naród ukraiński, a jednym z nich była oczywiście II RP. No, to
pisałem ja, dziecko reżimu, pogromca narodów. Niestety, z kolei w muzeum na
rynku okazało się, że w stosie koszulek, skądinąd fajnych graficznie, nie
znalazłem Nestora Machno, a zapytany sprzedawca polecił mi w zastępstwie
Banderę lub Szewczenko, leżących w sąsiedztwie (tak, tak…) Che Guevary.
 |
Instrukcja aresztowania, wciąż aktualna |
 |
Operacyjny wykaz kryminalnej patologii, niestety niezbyt aktualny |
Ale za to bazary, to prawdziwe bazary! Krakiwskij Rinok to
miejsce, które mogę porównać do ś.p. Stadionu X-lecia, ogromny kompleks chyba
ze wszystkim, co da się wyobrazić w takim miejscu. Jest potęga, która wcale się
nie kończy na bazarowych granicach, bo setki stolików i stoisk wylewa się na
sąsiednie uliczki niczym wielka, kolorowa ośmiornica.
 |
Nie wiem co to. |
 |
Olśniewający Pałac Sportu |
W centrum bardzo rzadko, dosłownie kilka razy zaledwie,
widzieliśmy zwykłe, czworonogie psy. Nie wiem o co chodzi, czy to efekt
„szowinizmu gatunkowego”, kultury, czy jakichś podatków, ale było ich naprawdę
mało. Z drugiej strony – patroli policyjnych też było mało, choć spotkaliśmy
patrol rowerowy, co akurat w tym zakorkowanym mieście ma niewątpliwie sens, a
zwracałem na to uwagę, bo paragrafy również tam nie pozwalają na spożywanie
alkoholu w miejscu publicznym. A potem, na pożegnanie, pozostało tylko dość
uciążliwe spotkanie z funkcjonariuszami na granicy, obydwu narodowości i kilku
specjalności. Kontrolę paszportową po polskiej stronie prowadziła najpierw
straż graniczna, potem służba celna, całość trwała ponad 3 godziny, choć jak
„mówią ludzie” bywa i 2 razy dłużej, stąd nie dziwne, że warto lecieć samolotem
by tego nie przeżywać.
 |
Jeden z kilku tajemniczych, pogańskich wizerunków |
 |
Tajemniczy mural na budynkach, niestety przez gęste krzaki trudno było go ująć w całości |