Bielsko-Biała jest jednym z niewielu miast, do których nigdy
nie zostałem zesłany służbowo, choć byłem tuż obok, w Czechowicach. W Bielsku
byłem jednak całą otchłań czasu temu na własnym koncercie i jak to bywa w
życiu, czas okazał się nienażartym potworem zjadającym wspomnienia, niewiele
więc mogę o tym opowiedzieć. A może to nie z powodu upływu czasu, ale dlatego,
że akurat te komórki pamięci umarły w drodze okrutnego losowania zabite przez
kolejne strumyki alkoholu. Cóż, to nie
jedyne pogrzebane wspomnienia, nie pamiętam praktycznie całej szkoły średniej,
ale tu akurat nie mam żalu do etylkommando, że dokonało tak szerokiej egzekucji
neuronów pamięci.
Do Bielska przemieściłem się pociągiem z Pszczyny, już pozytywnie naładowany i ledwo
po wynurzeniu się z dworca zobaczyłem, że nie jest to zwykłe miasto XXI wieku. Nie
wiem czego się spodziewałem, czeskiego Radomia? Ale już ciąg fastfoodowych bud
przydworcowych uświadomił mi, że jest tu dziwnie swojsko, tak jak lubię, że
miejsce to chyba trwa w jakimś powolnym bezczasie. Zaś po przejściu zaledwie kilkuset
metrów zaintrygowany tym co widziałem zacząłem robić zdjęcia i to kolejny dowód
na to, że wciąż się tam rozglądałem, mrucząc z satysfakcji architektonicznej.
Jest w tym mieście mnóstwo śladów PRL-u, ale i dobrego modernizmu, a poza tym
to śródmieście, które nie jest „starym miastem”, ale i nie ma w sobie układu
osiedlowego, tego przymusu przestrzeni blokowiska, jest na tyle rozległe i nie
do końca przewidywalne, że czułem się tam świetnie. Zanurzałem się w uliczki,
zakręty, błądziłem niespiesznie bez celu. Choć nie, nie do końca – było kilka
rzeczy, o które miałem ochotę się otrzeć, jak choćby „Vagina cafe”, ale nie
wiem jak to się stało, że nie udało mi się jej znaleźć. Byłem na placu
Wolności, zaglądałem w witryny i nie doświadczyłem jej obecności, może dlatego,
że facetom trudno ją znaleźć?
Szukałem też wegetariańskich miejscówek, nawet na jedną,
niestety zamkniętą już z powodu dość późnej pory natrafiłem w miejscu, którego
następnego dnia już nie udało mi się odnaleźć, w jakiejś pokrętnej, mrocznej
uliczce. Jest „Greenway”, który jako miejsce z wege-jedzeniem jest warty
polecenia, zawsze mi tam smakuje, ale mam mieszane uczucia co do tej sieciówki,
głownie z powodu zarzutów typowych dla tego typu organizacji biznesowych, w
których pracownik jest tylko narzędziem do mieszania zupy, choć kreuje się na
miejsce „przyjazne” i coś tam, coś tam pozytywne. Koniec końców zjadłem gdzie
indziej.
Urzekająca jest w tym mieście jeszcze jego sinusoidalność,
to wznoszenie się i opadanie, wspinanie i relaksacyjne schodzenie z górki.
Zapisało się w mojej pamięci (która niestety umiera sukcesywnie, pewnie i stąd
ten blog, jako cmentarz wspominek z bram, ulic i knajp) jako miejsce, do
którego chciałbym jeszcze kiedyś wrócić z przeświadczeniem, że dobrze się tam
będę czuł.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz