sobota, 30 stycznia 2016

2015 - eskapistyczny Śląsk: Pszczyna



    Po frapującym okresie abstynencji podsumowanym rzeszowskim kawowym maratonem z teatralnym masochizmem i krwawieniem z nosa nadszedł czas czułych pożegnań z teiną i kofeiną i powitań z alkoholem w relacjach i społecznych, i turystycznych. To Artaud chyba pisał o tym, że jest turystą w kulturze. A ja, jeszcze upojony po kielecku, gdy zmierzałem pociągiem w poszukiwaniu innego Śląska, do pierwszej jego bramy w Pszczynie, czułem potrzebę uprawiać  turystykę po psychicznym Śląsku, po jego miejskich, kulturowych i alkoholowych obrzeżach i zakamarkach. Kwaśny posmak, który mi towarzyszył w drodze na nieznane mi tereny przypomniał pierwsze zdania zamieszczone w tym blogu, w internetowych odmętach kielczeskich, gdy na trzeźwo w pociągu wessałem biografię Bukowskiego. Nie wiem czemu Charles budzi we mnie takie kwaśnawe, kacowe skojarzenia, podczas gdy nieco podobny klimat z Topora czy Hrabala jest już słodkawy, czy w miły sposób wytrawny, jak francuskie tanie, ale dobre wina. Od razu jak mi się przypomniał Bukowski, to pomyślałem, że wezmę chociaż którąś z jego książek do ręki, ale okazało się, że są niewidoczne, zapewne przygniecione w drugiej warstwie na półce, gdyż z braku miejsca książki stoją u mnie w niektórych miejscach w zdublowanych rzędach. Wciąż trafiałem za to na książki Foucalt, którego zresztą zabrałem ze sobą na Śląsk, perwersyjne, zaiste. Ale od czego jest durny internet, jak nie od tego, by czerpiąc z niego wstawić jakiś akuratny cytat, jak na przykład ten: Szaleńcy i pijacy są ostatnimi świętymi na świecie, który nie ma nic wspólnego z tym, dlaczego z tym kwitnącym jeszcze kieleckim przepiciem pojechałem na południe, ale jest na czasie. Nie dotarłem wszędzie tam, gdzie chciałem, na przykład do Zabrza, gdzie stoją wciąż zamieszkałe prefabrykowane domy z żelaza (w których np. nie działają telefony komórkowe), ale dotarłem za to do Pszczyny. Bo czemu nie – nie byłem tam nigdy dotąd.
    To był mój pierwszy przystanek w tej eskapistycznej wyprawie, tak potrzebny dla przywrócenia równowagi i od razu, ledwo tam wysiadłem, zacząłem pożerać to miasteczko wielkimi kęsami. Jest przepyszne. 

[mapa miasta jest bardzo ważna, a orzeł jest bez korony]
[Psz czy Na? Chyba Psz, na pewno bardziej niż Na]
    Choć był pewien minus, by nie powiedzieć, że zbrodnia dla ducha, bowiem jedyne miejsce (przed południem), w którym mogłem się napić piwa to była pizzeria, w dodatku pod ziemią, gdzie zmuszony byłem oglądać jedynie kampowy wystrój tego przybytku, bez szans na badanie w darwinowskim stylu tego, w jaki sposób przebiega ewolucja humanoidów na tamtym terenie. 
[słyszałem jak szepta do mnie „Napij się wreszcie, to lepsze niż medytacja, to silniejsze niż agresja, to bardziej kojące niż modlitwa…”. No to się napiłem. Ja wiem, że on zawsze kłamie, ale robi to tak przekonująco, że wciąż w to wierzę]
    Tak czy inaczej Pszczyna wydaje się być bliska ideałowi, zachowuje małomiasteczkowy spokój, pozwala się zgubić przez krótką (zbyt krótką, niestety) chwilę w zawiłych uliczkach, odkrywa niejednorodne detale architektury i ludzkiej ingerencji w oblicze miasta, w wielu miejscach zatrzymuje i uwodzi, jak choćby przed tym opuszczonym domem:
 [diorama z ukrzyżowaniem, czyli fresk 3D]

[„Wenus”, kino, w którym się zakochałem, ale nie było czasu by miłość skonsumować]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz