Po frapującym okresie abstynencji podsumowanym rzeszowskim
kawowym maratonem z teatralnym masochizmem i krwawieniem z nosa nadszedł czas
czułych pożegnań z teiną i kofeiną i powitań z alkoholem w relacjach i
społecznych, i turystycznych. To Artaud chyba pisał o tym, że jest turystą w
kulturze. A ja, jeszcze upojony po kielecku, gdy zmierzałem pociągiem w
poszukiwaniu innego Śląska, do pierwszej jego bramy w Pszczynie, czułem
potrzebę uprawiać turystykę po
psychicznym Śląsku, po jego miejskich, kulturowych i alkoholowych obrzeżach i
zakamarkach. Kwaśny posmak, który mi towarzyszył w drodze na nieznane mi tereny
przypomniał pierwsze zdania zamieszczone w tym blogu, w internetowych odmętach
kielczeskich, gdy na trzeźwo w pociągu wessałem biografię Bukowskiego. Nie wiem
czemu Charles budzi we mnie takie kwaśnawe, kacowe skojarzenia, podczas gdy
nieco podobny klimat z Topora czy Hrabala jest już słodkawy, czy w miły sposób
wytrawny, jak francuskie tanie, ale dobre wina. Od razu jak mi się przypomniał
Bukowski, to pomyślałem, że wezmę chociaż którąś z jego książek do ręki, ale
okazało się, że są niewidoczne, zapewne przygniecione w drugiej warstwie na
półce, gdyż z braku miejsca książki stoją u mnie w niektórych miejscach w
zdublowanych rzędach. Wciąż trafiałem za to na książki Foucalt, którego zresztą
zabrałem ze sobą na Śląsk, perwersyjne, zaiste. Ale od czego jest durny internet,
jak nie od tego, by czerpiąc z niego wstawić jakiś akuratny cytat, jak na
przykład ten: Szaleńcy i pijacy są
ostatnimi świętymi na świecie, który nie ma nic wspólnego z tym, dlaczego z
tym kwitnącym jeszcze kieleckim przepiciem pojechałem na południe, ale jest na
czasie. Nie dotarłem wszędzie tam, gdzie chciałem, na przykład do Zabrza, gdzie
stoją wciąż zamieszkałe prefabrykowane domy z żelaza (w których np. nie
działają telefony komórkowe), ale dotarłem za to do Pszczyny. Bo czemu nie –
nie byłem tam nigdy dotąd.
To był mój pierwszy przystanek w tej eskapistycznej
wyprawie, tak potrzebny dla przywrócenia równowagi i od razu, ledwo tam
wysiadłem, zacząłem pożerać to miasteczko wielkimi kęsami. Jest przepyszne.
[mapa miasta jest bardzo ważna, a orzeł jest bez korony]
[Psz czy Na? Chyba Psz, na pewno bardziej niż Na]
Choć był pewien minus, by nie powiedzieć, że zbrodnia dla
ducha, bowiem jedyne miejsce (przed południem), w którym mogłem się napić piwa
to była pizzeria, w dodatku pod ziemią, gdzie zmuszony byłem oglądać jedynie
kampowy wystrój tego przybytku, bez szans na badanie w darwinowskim stylu tego,
w jaki sposób przebiega ewolucja humanoidów na tamtym terenie.
[słyszałem jak szepta do mnie „Napij się wreszcie, to lepsze
niż medytacja, to silniejsze niż agresja, to bardziej kojące niż modlitwa…”. No
to się napiłem. Ja wiem, że on zawsze kłamie, ale robi to tak przekonująco, że wciąż
w to wierzę]
Tak czy inaczej Pszczyna wydaje się być bliska ideałowi,
zachowuje małomiasteczkowy spokój, pozwala się zgubić przez krótką (zbyt
krótką, niestety) chwilę w zawiłych uliczkach, odkrywa niejednorodne detale architektury
i ludzkiej ingerencji w oblicze miasta, w wielu miejscach zatrzymuje i uwodzi,
jak choćby przed tym opuszczonym domem:
[diorama z
ukrzyżowaniem, czyli fresk 3D]
[„Wenus”, kino, w którym się zakochałem, ale nie było czasu
by miłość skonsumować]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz