Ciężko było
wyrwać urlop w sensownym czasie, ale skoro się to udało, to
kręciłem globusem tak, by załatwić dwie fantazje naraz: pojechać
na punk-fest do Wojcieszowa (bo zawsze za daleko), a potem do Czech,
na między-miejskie tournée, na beztroską wyprawę szlakiem miast,
w których nigdy nie byłem. Przy okazji jednak
plan obejmował dotarcie w te rejony Polski, gdzie nigdy nie udało
mi się postawić stopy na tyle długo, by móc się nasycić
klimatem miasta, tak więc po wojcieszowskim rozpierdolu spędziliśmy
sielankowy dzień w Legnicy. Połączenie uroków i klimatu starego
miasta ze świadomością, że miasto to przez kilkadziesiąt lat
było tłamszone obecnością radzieckiej bazy wojskowej to
wystarczający powód, by zmitrężyć nieco czasu na szwendanie się
po nim. Jednak jak to często bywa w miastach, gdzie starówka była
odbudowywana po wojnie, to niestety i tam są tam typowe betonowe
plomby, niezbyt pasujące do reszty kamienic, jak i jakaś zjebana
galeria handlowa w samym centrum miasta, i to nie tak blisko centrum,
jak u nas „Korona”, tylko tak, jakby ów moloch usadowił się na
placu Wolności. Jedynym plusem takich galerii jest darmowy kibel.
Niestety jakoś Legnica nie uruchomiła we mnie odruchu
fotografowania, więc jedyne zdjęcie jakie mam to taka urocza
ściana:
|
Penisogłowy wojownik z prasłowiańskiej huty legnickiej |
Drugim punktem,
które nęcił mnie od lat, był Wałbrzych – miasto, które było
kiedyś ucieleśnieniem upadku, alegorią polskiego Dzikiego Zachodu
z tym reportażowym dramatem biedaszybów, a jednocześnie
niespotykaną geografią miejską. O ileż łatwiej było podjąć
decyzję, by tam pojechać, gdy dowiedziałem, się, że do Czech
można dojechać z Wałbrzycha zwykłym miejskim autobusem… Nie udało mi się
jednak ogarnąć geografii Wałbrzycha, zdecydowanie ze krótko tam
byłem, bowiem ów intrygujący autobus do Czech jeździ stamtąd
tylko 3 razy dziennie. Wylądowaliśmy więc na dworcu Wałbrzych
Szczawienko, by dowiedzieć się, że to prawie koniec świata, po
drodze do centrum miasta jest także mocno myląca nazwą stacja
Wałbrzych Miasto, której daleko raczej do centrum. By zmylić
wszystkich wrogów i szpiegów najbliżej śródmieścia jest stacja
Wałbrzych Fabryczna, a na drugim końcu wałbrzyskiej metropolii
jest stacja Wałbrzych Główny (odległość między Szczawienko a
Głównym jest mniej więcej taka jak w Kielcach z Malikowa na
Bukówkę, a to tylko część tego niemiłosiernie rozwleczonego
miasta). Ach, za mało czasu, by to wszystko zobaczyć… Trzeba więc
wybierać, selekcjonować zachcianki geograficzne i podejmujemy
zachowawczą decyzję – jedziemy przez 2/3 miasta by obejrzeć
rynek i okolice.
|
Rynek wałbrzyski, choć uroczy, to widać, że jest kolejną ofiarą okrutnych, brukujących wszystko, architektów i planistów |
Mile zaskakującym spostrzeżeniem było to, że w wałbrzyskich autobusach funkcjonuje etat konduktora – żywa osoba zamiast automatu, przyjmie wszystkie monety, nie zacina się, wydaje resztę, odpowie na pytanie, spodobało mi się to nawet.
|
Etat operatora kamer, sfinansowany z funduszy na walkę z bezrobociem z Wałbrzyskiego Urzędu Pracy |
|
Wałbrzyskie dzieci wykluwają się z kapusty |
|
Sielski obrazek z Biblii - bawoły azjatyckie muczące przyjaźnie do drapieżników afrykańskich |
Samo miasto jak
miasto – ma swoje ciekawsze jak i banalne oblicza, kolejki przed
sklepem z tanią odzieżą o 7:50, bramy, kręte uliczki i miłe dla
oka elewacje na rynku. Naprawdę Waldenburg… eee, Wałbrzych, mi
się spodobał, że w sensie „potencjalnie”, czyli w miarę
zachęcająco, na tyle, by kiedyś tam móc wrócić. Z tych kilku
kwadransów, które udało się wyrwać na przechadzkę po centrum,
uwierzyłem w potencjał szwendaczy tego miasta, jest tam się gdzie
udać niespiesznym spacerem i jest się na co natknąć, jest co
zaobserwować. Jednakże nadeszła godzina X, nadjechał autobus
miejski nr 15, wsiedliśmy, kupiliśmy bilety po 3,20 i udaliśmy się
w przeuroczą, godzinną przejażdżkę po lasach, wioskach i górach,
by na jej końcu ujrzeć świat za czeską granicą.
Wysiadając z MPK
linii 15 nie poczułem wcale ulgi, że uciekłem z Wałbrzycha, ale
odetchnąłem tym wymarzonym, sielskim, czeskim klimatem przed
dworcem kolejowym w Meziměstí,
w
kraju hradeckim. I
tylko
dworzec tam widziałem, nic więcej, ale tak właśnie wyglądał
początek czeskich dróg, a właściwie czeskich torów, bo to pociąg
przez najbliższe kilka dni będzie naszym nieodłącznym
towarzyszem.
''Penisogłowy wojownik z prasłowiańskiej huty legnickiej'' - kapitalne, jak cały wpis zresztą, bardzo to potrzebne patrząc na ch**nię za oknem, czekam więc na kolejne odcinki kielczeskiej serii.
OdpowiedzUsuń