Jeżdżąc po Krakowie tramwajami do pracy, lub też z niej wracając, z punktu A do punktu B, lub C
czy D, różnymi liniami i trasami, tęsknym spojrzeniem lustrowałem
przestrzeń i uczyłem się geografii tego miasta, wypatrując
szyldów na lokalach, które mogą serwować ukojenie. Przyznam, że
nie byłem zbyt optymistycznie nastawiony, wiedząc, że miasto
królów wycenia swe usługi wedle portfela turystów, a i skoro
życie tam jest droższe, to i alkohole w lokalach też, więc słabo
to widziałem. Przez okna komunikacji miejskiej wypatrywałem jednak
witryn i znaków, aż w końcu wypatrzyłem pierwszy, i to jaki!
„Best”. Bar o takiej nazwie, z
takim wyglądem (plastikowy siding na elewacji) i w takim miejscu
raczej ma tradycję, niż ofertę i to mnie skusiło, a wcale nie
miałem zamiaru się opierać. Malutki, można rzec "familijny",
z dość ubogą kartą alkoholi, której główny trzon stanowi kilka
czeskich piw po 6 zł, w głębi dart, oblegany przez
roznegliżowanych emerytów (prawie topless, bo zapięty tylko jeden
najniższy guzik w koszuli jest wręcz prowokacją dla frakcji, którą
oburza lub wręcz uważa za agresywny taki seksistowski wygląd, jak
np. na niektórych koncertach punkowych). Tak czy inaczej cena piwa i
klimat w sam raz, musiałem jednak zrezygnować tymczasowo z wizyt ze
względu na telewizor i emitowane tam mistrzostwa w kopaniu gały,
cóż... nie istnieją ideały, choć ten bar jest zupełnie różny
od wyobrażeń o krakowskich pubach. A po swoich wstępnych badaniach
środowiskowych muszę przyznać, że naprawdę jest w tym mieście
bardzo różnorodnie, a bar „Best” był pierwszym
alkowykopaliskiem, które odwiedziłem.
Idąc tym tropem, chcąc
te miejsca sprawdzać po kolei, trafiłem do knajpy z piwem po
drugiej stronie mostu – niby tylko tyle, a jaka ogromna różnica,
symboliczne rozbicie na zupełnie inne światy. Pub "T.E.A. Time
Brewpub" to miejsce dla ludzi zupełnie innych niż ja, więc
się tam po prostu nie odnalazłem, to istna materializacja moich
obaw, co do tego jak wygląda krakowska piwiarnia. Ceny wysokie,
smaki nieznane, nieproletariackie, ogarniające mnie poczucie obcości
i jakiejś dziwnej niższości (wobec tego co mówi bar o sobie: "o
piwie wiemy wszystko", ze wszechobecnymi angielskojęzycznymi
przewodnikami o piwie i takie tam). Przerost formy (piwo to nie
deser, ale w takiej formie tak) nad treścią, czyli napojem z
alkoholem do zaspokajania pragnienia - gdy na piwo mam pracować
prawie godzinę to treść traci sens. Ach, orzeszki były gratis...
Ale po wyjściu czułem się tak nieswojo, byłem zmieszany tym
doznaniem, zupełnie tak jakbym wypił malinową ipe.... co niestety
było prawdą.
Inne miejsce wypatrzyłem także z okna tramwaju,
ale dość długo nie miałem pewności, czy jest prawdziwe, czy to
tylko pozostałość historyczna, witryna bez wnętrza. Nie byłbym
sobą gdybym nie sprawdził, wysiadłem więc po prostu na
przystanku, wszedłem po schodkach i normalnie kupiłem piwo. „Drink
Snack Bar Kejt” – jak żywo przypomniał mi pijalnie piwa z lat
90, w których było tylko piwo butelkowe, a w Kejcie tak właśnie
jest. Gdy wszedłem tam po 17 nie było w środku nikogo, ceny
niekrakowskie, czyli 5 lub 6 zł, niestety wybór dość nieciekawy,
same korporacyjne piwa, w tle leciał mecz, cisza, nic kompletnie się
nie dzieje. Wbrew wyblakłemu napisowi na witrynie nie było 30 piw,
snacków ani drinków tylko czysta forma, 10 piw (na oko). To dobre
miejsce na powrót do domu po pracy – wysiadam z tramwaju, idę 5
metrów, wypijam piwo i wsiadam w następny tramwaj.
Z kolei następną miejscówkę
znalazłem w nieco inny sposób – wysiadam na przystanku i w stronę
następnego idę przypadkową równoległą ulicą, w ten właśnie
sposób wszedłem do pubu „Oliwa”. Miły lokal, choć to już
zdecydowanie bardziej kazimierzowski klimat, ale jest lany Zubr (ten
z czeskiego Přerova, oczywiście), który kosztuje jeszcze w
granicach dopuszczalności (tą granicę wyznacza poziom cen z
niektórych lokali kieleckich, w których dla mnie jest za drogo, ale
na Kraków jeszcze może być). W międzyczasie, czyli między łykami
piwa, wchodzi starsza kobieta i łamaną polszczyzną zamawia wódkę
dla swoich współtowarzyszy. Barman leje do kieliszków 40 ml, ona
oburzona: „Co takie małe, to duże chłopy, lej podwójne”.
Zupełnie nie po krakowsku, tam ciężko spotkać kogoś, kto w ogóle
pije wódkę.
Kolejny bar umykał mi przed
spojrzeniem bardzo długo, albo powstał niedawno, albo reklamę
(czeskiego) Zubra przymocowali na ścianie przed chwilą, a jest koło
zajebistej wege żarłodajni „Momo”, więc chyba bym go zauważył
wcześniej. Więc otóż ten przybytek nazywa się Bar „Bałtyk”,
ma tanie czeskie piwo, tanią wódkę (piołunówka, mmmm...), leci
fajna muzyka, ogólnie jest zajebiście, a jedynym minusem jest
maleńkość tego miejsca, nie zmieści się tam na stojąco więcej
niż 10 osób. Mimo to – bomba.
Ostatnie odkrycie, najświeższe,
wczorajsze, to prawdziwa wisienka na torcie, istny cymes. Z dworca
jest tam dosłownie rzut kamieniem, ale tak jakoś nie po drodze,
chociaż od teraz – kto wie gdzie będę skręcał po wyjściu z
dworca. Odkryłem go walcząc z alzhaimerem, czyli zmieniając trasy
przemieszczania się do przystanku, by ćwiczyć mózg w orientacji –
zamiast iść na bliższy, po to by przesiąść się na następnym,
poszedłem na jeszcze inny, by wsiąść już w docelowy tramwaj. A
tam, za winklem, kilkanaście metrów od rogu, wisi reklama jakiegoś
piwa, ani chybi bar. Podchodzę i się zachwycam, bowiem nic lepiej
nie oddaje klimatu tej knajpy niż sama nazwa: „Bar u Jolki”.
Piwo lane za 5 zł, tego nie ma nawet w Kielcach, palarnia, ogródek,
wódka, wszystko co jest potrzebne by tam zasiąść na chwil kilka.
Naprawdę jestem pod wrażeniem. Wrócę.
Ale nie wszystko jest takie miłe czy
oczywiste. Przy okazji wizyty na bazarach zwanych tutaj targiem na
Grzegórzeckiej, rzuciłem okiem na ofertę położonego obok „Bistra
podwawelskiego” i widzę piwo. Fajnie, wchodzę, zamawiam całkiem
niezłe naleśniki po ukraińsku i piwo, pani pyta czy z lodówki, by
w chwilę potem oświadczyć, że w tym lokalu tego piwa spożyć nie
mogę. Zamurowało mnie, ale cóż, naleśnik da się zjeść bez
piwa, ale zaskoczenie zostało. Kolejną niespodzianką był bar
nazwany „Coffe Pub Laundry”, położony obok przystanku, więc
fajnie, w podpiwniczeniu, więc na upał też fajnie, ale pani mówi,
że jest tylko „caffe”, bo czekają na koncesję, więc bieda a
nie pub.
Jeżeli ktoś zna Kraków tylko z knajp
na Kazimierzu czy na Starym Mieście, to mogę tylko współczuć,
okazuje się, że to miasto ma też ofertę dla takiego marginesu jak
ja.