Ciężko ominąć
Pragę, gdy przemierza się Czechy pociągami, mapa połączeń
sprawia wrażenie promienistych, koncentrujących się na stolicy,
dlatego jakoś zamiast obejrzeć Czeskie Budziejowice po Pilznie,
chcąc nie chcąc, trafiliśmy tam, gdzie wszyscy turyści. Okazało
się jednak, że o wiele łatwiej znaleźć tam noclegi w normalnych
cenach, niż w innych miastach, wystarczy tylko szukać ich w w
dzielnicach oddalonych od centrum, byle tylko blisko metra. Metro to
jest w ogóle fantastyczny wynalazek na takie miasta, odwiedzając
Pragę i kupując bilet 24h na wszystkie miejskie środki transportu
przemierzaliśmy ją w różnych kierunkach unikając historycznego
centrum z masą turystów (tak, jakbyśmy sami nimi nie byli…) z
przewagą tych japońskich.
Pamiątka wygranej bitwy po ataku zmutowanych winogron |
Futuro-metro |
Gdy wysiadaliśmy na
stacji metra, niedaleko której był nasz hotel, zobaczyłem, że
szykuje się jakieś zdarzenie sportowe, co było łatwo poznać po
ilości szalików klubowych eksponowanych przez wysiadających
pasażerów. Po wynurzeniu się na powierzchnię dotarła też do nas
kakofonia wrzasków i przyśpiewek (wśród których łatwo było
rozróżnić znajome dość słowa „kurwa” i jebać”)
dobiegających z nieokreślonego kierunku, a nasze oczy ujrzały
wielość mundurów, mających sprawić by życie toczyło się
normalnie. Przed najbliższą hospodą kłębił się gęsty tłum
sączących piwo, którzy nie zmieścili się w środku, przywołując
od razu widok, jaki w Kielcach można zaobserwować w czasie meczy w
knajpie zwanej „Cmentarną”, położonej tuż obok stadionu i
cmentarza. Sąsiedztwo stadionu to niejedyny bonus hotelu – okna
naszego pokoju wychodziły wprost na funkcjonujący zakład
przemysłowy, ale w sumie to nie hotel był celem, tylko miasto,
które, muszę przyznać, warto wielokrotnie zobaczyć, jest zbyt
duże i zbyt wiele tam ciekawych miejsc, by zadowolić się
jednorazowym pobytem. Natomiast hotelowe śniadanie następnego dnia,
mimo kilkudziesięciu gości z całego świata, było syte, do oporu
i najważniejsze, że z dużym wyborem, co nieco zaskoczyło, po tym
jak oceniliśmy ów przybytek po wyglądzie (i zapachu), mocno retro
w stylu socreal.
Niesamowita mozaika streetartowa gdzieś chyba w 10 Dzielnicy |
Niestety dopadło
mnie jakieś postępujące przeziębienie, a jak wiadomo najlepszym
lekarstwem by zatrzymać proces chorobowy, a już na pewno go
zneutralizować, jest użycie alkoholu w mocnej formie. Czesi mają
jednak nieco inne podejście do oferty sklepowej, tak więc nie
uświadczy się butelek z alko w wersji ćwiartka czy setka
(oprócz alkoholi w wersji
kolekcjonerskiej czy „ozdobnej”), a my przecież
przemierzamy miasto, wędrujemy, przydałoby się coś sączyć
dyskretnie po drodze. Pewnym ratunkiem okazała się znowu ichnia
Żabka – jest kawa, a i są mniejsze litraże, szkoda, że tylko
ten ich ohydny niby-rum. Zawsze to był dla nich trunek traktowany
jak duma narodowa, rum pili wszyscy, aż do czasu, gdy wstrętna Unia
zabroniła im używać tej nazwy, stąd teraz kupuje się coś, co
nie wiem jak się nazywa, ale marka dostępna w Żabce nazywa się
chyba Božkov. Obrzydliwy, ale w wygodnych piersiówkach, pojemność
0,2l, więc co robić, choroba mnie zmusza, a lekarstwo nie może być
smaczne. Walczę, zyskuję na czasie i poprawa następuje.
2 w 1: czeska bogini ryb i Żabka (logo z kolorowym koszykiem) |
Gdzieś tam
wyczytujemy, że jednym z nieoczywistych miejsc wartym do obejrzenia
jest ulica bodajże Krymska, mająca być odpowiednikiem berlińskiego
Kreuzbergu, gdzie kwitnie alternatywna kultura i jest to intrygujący
trop, który zmusza nas do pojechania metrem do takiej dzielnicy,
gdzie raczej bym się nie spodziewał, że coś mnie tam zagna. Na
miejscu okazuje się, że nie ma tam kompletnie nic godnego uwagi (bo
coś co wygląda jak sklep z koralikami i ozdobami dla hipisów jakoś
nas nie zainteresował), lub jest ukryte w totalnym undergroundzie.
Mam wrażenie, że była to wystawa tego samego sklepu ze smakołykami roślinnymi |
W międzyczasie się
okazało, że niezbyt dokładnie przeliczyliśmy nasze wydatki (nie
wszystkie noclegi udało mi się zapłacić kartą) i zmuszony byłem
do wypłaty czeskich hajsów z bankomatu. Sroga nauczka, ale i dobra
lekcja: po wszystkich kalkulacjach okazało się, że chyba
najbardziej rozsądne byłoby zabranie polskich pieniędzy, ich
wymiana w kantorze na korony, nawet po najpodlejszym kursie w centrum
miasta byłoby bardziej opłacalne niż korzystanie z bankomatów.
Odpada wtedy stres z tym, co zrobić z obcą walutą po powrocie do
kraju.
Ciekawe są też
obserwacje dotyczące funkcjonowania czeskiego pieniądza – mimo że
ceny wyglądają normalnie, np. 2,80 czy 3,60 korony za drobne
pieczywo, to nie ma tam już od dawna w obiegu halerzy (czyli naszych
groszy), a najdrobniejszą monetą jest praktycznie 2 Kč (monetę 1
Kč spotkaliśmy tam przez tydzień tylko raz), to handel funkcjonuje
normalnie i bez spięcia dupy o te grosiki. Cena końcowa jest
zaokrąglana matematycznie do pełnych koron, czyli czasem sklep
dokłada, a czasem zarabia.
A dalej do Pardubic jechaliśmy pociągiem z dywanami na suficie... |