Pomysł,
by pojechać do Wilna jest dosyć banalny, choć oglądając
wcześniej różne zdjęcia miasto to robiło na mnie wrażenie dość
nietypowe - egzotycznego pomieszania Pragi z Radomiem. Ale wszystko
się zgrało – mile zaskakująca zgoda na urlop, majówka i dobra
pogoda, co było dość istotne, bowiem w tygodniu poprzedzającym i
następnym frygało śniegiem, więc mogło być różnie. Ale by nie
zamykać się tylko w turystycznym terrarium, jakim mogło się
wydawać Wilno, decydujemy się na wcześniejszą wizytę w Kownie.
Podróż
zaczyna się w Warszawie, gdzie trzeba wejść na pokład estońskiego
autokaru. Odjazd jest w sumie w nocy, więc postanawiamy zjeść
jakąś ciepłą kolację jeszcze w stolicy, w trakcie niespiesznego
spaceru dostrzegamy pierogarnię, która przed wejściem ma jednak
mało zachęcającą reklamę: „Polecamy! Dziś mecz Legia –
Wisła”. Aż takimi fanami pierogów nie jesteśmy, kilkadziesiąt
metrów dalej jest jakiś chińczyk-food, ładujemy się tam i
popełniam pierwszy błąd tej podróży – zamawiam zupę pho z
tofu, której nieprzyswajalny smak prześladuje mnie jeszcze do
dzisiaj, skutecznie osłabiając moją niedawną miłość do tofu.
Trudno, muszę z tym jakoś żyć.
Po
drodze jest jedyny przystanek w Suwałkach, na tamtejszym dworcu PKS
zlokalizowanym na ulicy Utrata, która to nazwa w końcu przywołuje
z odmętów mojej niepamięci fantastyczny band, który ginął mi
wielokrotnie z końca języka – UTRATA SKŁAD.
Rankiem,
po zmianie czasu, lądujemy w Kownie. Gdybyśmy wysiedli na dworcu
PKP początek byłby o wiele bardziej sielski – później odkrywamy
bowiem, że tuż obok peronu jest buda z wegańskim żarciem, że w
samym budynku dworca jest bufet, w którym są szampany, wóda i
piwo. Opuszczamy jednak dość nowoczesny dworzec autobusowy by
chłonąć to, co nieznane i zaczynamy dostrzegać co nas czeka
głębiej. Pierwszym miejscem jest szalet publiczny, w którym są 2
kabiny dysponujące odmiennym wyposażeniem – w jednej jest deska,
a w drugiej deski brak, ale są zamykające się drzwi, czyli i w
jednym i w drugim adrenalina. Potem zaczynamy odkrywać specyfikę
miasta, które wspominam chyba wyraźniej i mocniej niż późniejsze
Wilno. Jest 1 maj, niby wolne, ale ani nie widać świątecznego
zapału, ani też tego, by istniały jakieś zakazy handlu,
widzieliśmy otwarte sklepy wielu branż, choć faktycznie następnego
dnia to miasto nabrało o wiele więcej życia.
Ten budynek wita przyjeżdżających pociągiem, więc wiedzą, czego spodziewać się dalej;) |
Co
się rzuca w oczy przede wszystkim to mnóstwo architektury
drewnianej, niemal na każdej ulicy jest jakiś drewniany budynek,
wiele opuszczonych, czasem stoją w sąsiedztwie bloków czy nieźle
wyglądających kamienic. Gdy przez przypadek, lub też celowo
ignorując mapę we wczesnej fazie wycieczki, docieramy w rejony
mocno oddalone od centrum, to widzimy uliczki, które przywołują
skojarzenia raczej ze Skierniewicami (w których byłem ponad 20 lat
temu, więc tak naprawdę nie wiem jak wygląda teraz to miasto,
hehe) niż z miastem typu Brno.
To jest pierwsza rzecz, której żałuję - knajpa otwarta 24 h, obok której przechodziłem i nie zajrzałem choćby na jedno piwko... No żal. |
Oprócz
drewnianej architektury jest też niestety kilka betonowych
straszydeł, jak np. jeden z najbrzydszych bloków jakie widziałem,
jakiś monumentalny kolos w trakcie burzenia czy niedokończony, od
dawna opustoszały moloch mieszkalny.
Miasto
jest położone na wzgórzu, co urozmaica poruszanie się po nim,
między jego „poziomami” jest kilka połączeń schodami, ale
jest też chyba działająca wciąż kolejka, trochę nietypowa.
Prowadzi ona tuż pod ciekawy architektonicznie kościół, robiący
dość mocne wrażenie. Jest w nim rzecz, która jako drugiej w
kolejności żałuję, że ominąłem jej obejrzenie – kaplica na
jego dachu, a właściwie na tarasie, który jest jednocześnie
dachem. Cóż, żal € na windę, a noga boli, więc poddałem się.
I tak wyląduję w piekle.
A
propos piekła to obowiązkowym punktem wycieczkowym w Kownie jest wg
mnie Muzeum Diabła. Mało tam na szczęście popkultury, raczej
ludowe i rękodzielnicze zbiory, także ze świata, urocza jest
tablica z rysunkami dziecięcymi, prawie przy wszystkich eksponatach
są polskie napisy, więc to już naprawdę turystyczny ewenement.
Kilka rzeczy naprawdę mnie zauroczyło:
Tego diabła, który leje alkohol do gardła znam bardzo dobrze... |
Hitler ze Stalinem to jedna z najlepszych figurek |
Snując się uliczkami, wypatrując detali i litewskich streetartów, co kilkadziesiąt dosłownie metrów natykamy się na twarze znamienitych obywateli uwiecznionych w kamiennych płaskorzeźbach na elewacji kamienic, a większość tych tablic zaczyna się mantryczną inwokacją „Siame name...”. Później doczytując różne informacje dowiaduję się, że w litewskim alfabecie są zakazane litery „w” i „cz”, nie istnieją też litery „q”, „x”.
Nie
umiem się też ustrzec przed wyszukiwaniem takich detali jak kamery
monitoringu, których jest naprawdę sporo, szczególnie już w
Wilnie. Spowodowane było to poniekąd tym, że doczytałem wcześniej
o sporych nieprzyjemnościach w razie schwytania w trakcie spożywania
alkoholu w miejscu publicznym.
Sporo jest budek z książkami do wymiany, akurat w tej jednej - polskojęzyczne |
Kowno posiada też naprawdę fajną starówkę, a także uroczą Al. Wolności, która jest tak naprawdę wielkim pasażem z kawiarniami i jedzeniem (w tym świetną wege knajpą Radharane), ale to już bardzo pocztówkowe, turystyczne miejsca, więc pomijam je tu, no bo jakże tak… Jeszcze tylko kilka rzeźb ulicznych i betonowej małej architektury, które czasem zaskakiwały mnie swą tajemniczą aurą, jakby miały wywoływać jakieś pogańskie echa wśród tego nowego świata.
To z bliska wyglądało jak ołtarz, gdzie składane są ofiar, z plamami wielokolorowej krwi |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz