„Podróż na wschód” powinna odbywać się przy akompaniamencie dźwięków
Armii [kto oglądał film, słuchał tej dworcowej muzyki i widział te dworce, ten
wie], ale wystarczył w sumie tylko rytmiczny stukot polskich kolei i cichy
szelest promili alkoholu powoli odpływających z organizmu, by poczuć się
wschodnio. Polskie dworce, wagony, dworcowe przejścia podziemne, zapachy a
raczej ich te mniej przyjemne odmiany, wszechobecny tłusty kurz – to istny
hałas dla zmysłów, bolesny atak na zmęczone ciało po wieczornych penetracjach
lokali serwujących alkohol, ale to tak naprawdę fajne uczucie znane przecież z
innych fragmentów życia. Czy duszne, przepocone sale koncertowe z
przygniatającym dźwiękiem wyrzucanym ze sceny są miłe, przyjemne?
Masochistycznie i przekornie tak, to podobne doznania, które ze względu na swą
intensywność łechtają sympatycznie jakieś rejony mózgu. Być może te same, które
wywołują wojny.
Poranek witam więc na górnym poziomie poczekalni kieleckiego
dworca, opustoszałej przestrzeni, w której jestem sam na sam z kolorową głową
chińskiego smoka. W tej samej poczekalni ćwierć wieku temu pierwsi kieleccy
anarchiści knuli i spiskowali przy herbacie w dworcowym barze, obok ówczesnych
żuli, wtykających ludziom palce do zupy i z radością obserwujących ucieczkę
zniesmaczonych konsumentów. Dziś to zdaje się być najlepszym miejscem na
wystawy, wernisaże, performance i zawody w gry w kapsle na gładkiej podłodze.
Dęblin przesiadkowy nie pozwala czasowo byśmy się poznali,
bym się zgubił w jakichś uliczkach przydworcowych, ale i tak ucieszył oko
śladami odrobinę żywego miasta i drewnianym dworcowym pasażem handlowym. Podobnie
jak wiele z takich miast wita mnie wyblakłymi śladami kibolskiej turystyki, dziesiątkami
czasem już nieczytelnych wlepek z klubami ze wszystkich lig z całego kraju. Ta
bardzo specyficzna odmian tej psycho-brutal-turystyki może być naprawdę niesamowita,
soczysta w opowieściach, ach, gdyby tylko umieli o niej napisać… Ale w Dęblinie
piszą, i to jak, niektórzy do góry nogami… ale to tylko na pierwszy rzut oka, po
analizie tego śladu na ścianie widać, że ktoś w czasie pisania robił to całkiem
normalnie.
I przy okazji Dęblin zadaje egzystencjalne pytanie bez odpowiedzi
Potem ziemia lubelska atakuje na niektórych dworcach
zaskakującymi napisami: „JP 50% bo się trochę boję” i napis w samym Lublinie
zdaje się, tak niepokojący, skradający się cicho do mojej lękliwej
podświadomości, że do dziś nie umiem oprzeć się wrażeniu, że niejedno ma dno: „Nastroje
to perfidne węże”. Mój mózg zwinął się w kłębek i cicho zasyczał. Aż zabrakło refleksu
by cyknąć foto.
Zamojszczyzna jest już innym światem, choć wydawałoby się,
że ten inny świat zaczyna się wkrótce po przekroczeniu Wisły. Złudzenie. Zamość
jest prawdziwą namiastką tej
mitologicznej podróży na wschód, która potwierdza się ostatecznie, gdy wysiadam
na dworcu w Zamościu i widzę żywe niedźwiedzie. Nie
dziwię się więc temu, gdy w Zwierzyńcu widzę później kamienne ryby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz