wtorek, 4 czerwca 2013

„Podróż na wschód”.

   „Podróż na wschód” powinna odbywać się przy akompaniamencie dźwięków Armii [kto oglądał film, słuchał tej dworcowej muzyki i widział te dworce, ten wie], ale wystarczył w sumie tylko rytmiczny stukot polskich kolei i cichy szelest promili alkoholu powoli odpływających z organizmu, by poczuć się wschodnio. Polskie dworce, wagony, dworcowe przejścia podziemne, zapachy a raczej ich te mniej przyjemne odmiany, wszechobecny tłusty kurz – to istny hałas dla zmysłów, bolesny atak na zmęczone ciało po wieczornych penetracjach lokali serwujących alkohol, ale to tak naprawdę fajne uczucie znane przecież z innych fragmentów życia. Czy duszne, przepocone sale koncertowe z przygniatającym dźwiękiem wyrzucanym ze sceny są miłe, przyjemne? Masochistycznie i przekornie tak, to podobne doznania, które ze względu na swą intensywność łechtają sympatycznie jakieś rejony mózgu. Być może te same, które wywołują wojny.

   Poranek witam więc na górnym poziomie poczekalni kieleckiego dworca, opustoszałej przestrzeni, w której jestem sam na sam z kolorową głową chińskiego smoka. W tej samej poczekalni ćwierć wieku temu pierwsi kieleccy anarchiści knuli i spiskowali przy herbacie w dworcowym barze, obok ówczesnych żuli, wtykających ludziom palce do zupy i z radością obserwujących ucieczkę zniesmaczonych konsumentów. Dziś to zdaje się być najlepszym miejscem na wystawy, wernisaże, performance i zawody w gry w kapsle na gładkiej podłodze.


   Dęblin przesiadkowy nie pozwala czasowo byśmy się poznali, bym się zgubił w jakichś uliczkach przydworcowych, ale i tak ucieszył oko śladami odrobinę żywego miasta i drewnianym dworcowym pasażem handlowym. Podobnie jak wiele z takich miast wita mnie wyblakłymi śladami kibolskiej turystyki, dziesiątkami czasem już nieczytelnych wlepek z klubami ze wszystkich lig z całego kraju. Ta bardzo specyficzna odmian tej psycho-brutal-turystyki może być naprawdę niesamowita, soczysta w opowieściach, ach, gdyby tylko umieli o niej napisać… Ale w Dęblinie piszą, i to jak, niektórzy do góry nogami… ale to tylko na pierwszy rzut oka, po analizie tego śladu na ścianie widać, że ktoś w czasie pisania robił to całkiem normalnie.
   I przy okazji Dęblin zadaje egzystencjalne pytanie bez odpowiedzi
   Potem ziemia lubelska atakuje na niektórych dworcach zaskakującymi napisami: „JP 50% bo się trochę boję” i napis w samym Lublinie zdaje się, tak niepokojący, skradający się cicho do mojej lękliwej podświadomości, że do dziś nie umiem oprzeć się wrażeniu, że niejedno ma dno: „Nastroje to perfidne węże”. Mój mózg zwinął się w kłębek i cicho zasyczał. Aż zabrakło refleksu by cyknąć foto.


   Zamojszczyzna jest już innym światem, choć wydawałoby się, że ten inny świat zaczyna się wkrótce po przekroczeniu Wisły. Złudzenie. Zamość  jest prawdziwą namiastką tej mitologicznej podróży na wschód, która potwierdza się ostatecznie, gdy wysiadam na dworcu w Zamościu i widzę żywe niedźwiedzie. Nie dziwię się więc temu, gdy w Zwierzyńcu widzę później kamienne ryby.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz