niedziela, 21 lutego 2016

2015 - Cieszyn, esencja kielczeskości

   Skoczów zaskoczył mnie tym, że po wciągających Pszczynie i Bielsku trafiłem do miasteczka, które wyhamowało mnie już na „dworcu” autobusowym – wysiadłem tam lekko zaniepokojony pierwszym spojrzeniem i perspektywą spędzenia tam choćby 3 godzin. I miałem niestety rację, próbuję sobie przypomnieć cokolwiek z tego miasteczka i nic nie odkrywam, w zdjęciach, które się stamtąd ostały jest tylko to z wielce wymowną tabliczką: „Rowerów opierać nie wolno”. 

   Wyjechałem stamtąd z ulgą, po to, by za chwilę znaleźć się w Cieszynie, co było zdecydowanie punktem kulminacyjnym całej śląskiej wyprawy. Po Skoczowie, który niemal zniechęcił mnie do tamtejszych miasteczek, zmęczył, spowolnił i skrzywił, wpadnięcie do takiego zjawiskowego miejsca jakim jest Cieszyn było niczym zniszczenie Gwiazdy Śmierci. Wystarczyło się przejść kilkaset metrów od dworca, jeszcze zanim dotarłem do centrum, by nacieszyć oczy radosną naścienną twórczością.


[Cieszyn wita sielankowo]


   Jest tam jakaś niezrozumiała magia, przyciąganie, które sprawiły, że snułem się po cieszyńskich uliczkach jak zahipnotyzowany, niemal w kółko, bywało tak, że odkrywałem, iż skręcając w niekontrolowany sposób w kolejną uliczkę odnajdywałem się na takiej, na której byłem już wcześniej, tyle, że przybywając z innej strony.





   Nieopodal Rynku odnalazłem miejsce niesamowite, bar, który chyba zresztą nazywał się po prostu „Bar”, jeden z tych, który jakby znajdował się na płaskowyżu Roraima, pierwowzorze konceptu „Zaginionego świata”, bo najzwyczajniej już nie ma takich w teraźniejszości - dosłownie z innego świata. Podstawą jest oczywiście piwo „Brackie”, tyle, że panuje tam nietypowa cenowa zależność, jaką pamiętam sprzed 15 czy 20 lat – piwo lane jest droższe od butelkowych. Różnica jednak jest naprawdę niewielka, tak czy inaczej wolę beczkowe, zawsze wydaje się świeższe, jeżeli jest z normalnego browaru, a nie z jakiejś tfu! tyskiej fabryki – płacę więc 3,80 i siadam przy jednym z 3 stolików w barze i się delektuję. Dla ścisłości – butelkowe kosztują 3,60. Przeglądam półki z wódkami – mmmm, są takie rzeczy, których nie piłem, no, no. Domawiam pięćdziesiątkę ciemnej, prawie czarnej wódki „Watra”, a pani pyta czy podać na ciepło. Stoję zamurowany, ale grzecznie odmawiam, wolę w tradycyjnej formie. Potem domawiam jeszcze jedno piwo i do niego „Dzięgielówkę” – kolejny nieznany mi smak. Cena – chyba 3,60, tyle ile za piwo. Firma, która wyprodukowała te wódki ma też w swojej ofercie taki rarytas jak „Piołunówkę” 50%, mmm... Średnia wieku ludzi, którzy tam się przewinęli w czasie tych moich dwóch piw to 60 lat. Koło mnie usiadł dziadziuś z laską, na oko miał z 80 lat, wypił swoje piwo dwa razy szybciej niż ja i poszedł powoli dalej. Tak sobie wyobrażam szczęśliwą starość, tylko taki bar jest do niej potrzebny – jeżeli nie ma baru, to nie ma starości, bo traci ona wtedy swój sens. Wychodzę bogatszy o promile, nowe smaki i niesamowite doznania. Kręcę głową z niedowierzaniem, że są jeszcze takie miejsca. Trafiłem później na podobny bar, już z nazwą, „U Kazika” albo coś w tym stylu, nieco dalej od Rynku, z cenami wyższymi o 20 gr. i już bez tej zaczarowanej aury, ale i tak wypiłem tam porcję dla dorosłego turysty.

[wystawa sklepowa radzi – ale źle radzi, wszyscy dorośli wiedzą, że cukier jest bardziej niezdrowy od alkoholu...]


[esencja kielczeskości – prawie jak kieleckie „Jebać policję” vs czeskie „Miluj bližního svého“]
 


[skrzynka elektryczna wypożyczona z Tate Modern]
 


 
   Wciąż w szoku po barowej nirwanie czuję potrzebę odreagowania, zaglądam więc do księgarni, by kupić coś, co zapełni mi wieczór. W moje oko wpada Hrabal, tak dawno nie czytany, a skoro za chwilę mam iść do Czeskiego Cieszyna, to w sam raz. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że po przeczytaniu tej książki (którakolwiek by to nie była, to zupełnie nieważne) zakochuję się w jego pisarstwie. Znałem jego książki, zawsze traktowałem je z nabożnością, ale dopiero teraz, przy tej okazji odkryłem wielkość smaku jego pisarstwa. Potrzebowałem do tego tej bytności w Cieszynie, naprawdę. Zacząłem więc od tego czasu kampanię zakupową, podobną do tej, która doprowadziła do tego, że mam prawie wszystkie książki Topora – Hrabal i jego spojrzenie na alkohol, szaleństwo, ta jego specyficzna wersja sytuacjonistycznego miejskiego dryfu, to wszystko sprawia, że poczułem dekadenckie oświecenie, czytając jego książkę zakupioną właśnie w Cieszynie.


[szczerze – pierwsze co mi przyszlo na myśl, to sklep z wyposażeniem dla wywiadu wojskowego WSI. Niestety, to tylko biuro poselskie PSL]


[David Černý? Niestety nie, ale też miłe]
 
   Nakręcony niesamowicie tym, czym poczęstował mnie Cieszyn, podążyłem za rzekę, do mitycznych Czech. Byłem kiedyś, ponad 20 lat temu, w Czeskim Cieszynie, a jakże, znowu, jak to zwykle bywa w tych miastach, które odwiedzam, jak nie w pracy to na koncercie, a tu na dodatek własnym. Cóż, jedyne co pamiętam, że miejsce nazywało się chyba „Jazz Club”, ale nie wiem czy istnieje jeszcze, szczerze wątpię. Pierwsze co widzę po przekroczeniu symbolicznej granicy to pustka, nie ma prawie nikogo na ulicach, a spodziewałem się raczej podobnej sielskiej, tłocznej, turystycznej atmosfery co po polskiej stronie. Niestety, miasto wygląda prawie jak wymarłe. Jest za to sporo otwartych sklepów z towarem ukierunkowanym ewidentnie na Polaków – alkohol i słodycze. W większości z tych sklepów sprzedają w smutny sposób cierpliwi i wytrwali w oczekiwaniu na klientów Wietnamczycy. Przemierzyłem tak kilka ulic i miałem wrażenie, że widziałem wciąż to samo. W poszukiwaniu jakiejś piwiarni dla „normalnych ludzi” brnę dalej i mijając zamknięte vinoteki niczego ciekawego nie znajduję. Nie wiem, o co chodzi, może są poukrywane gdzieś w zakamarkach, o których wiedzą tylko miejscowi? Nie spieszyło mi się, więc błądziłem, cykałem fotki, ale wciąż się rozglądałem i minęło na pewno nie mniej niż 40 minut zanim znalazłem coś, co uznałem za typową czeską piwiarnię. Nie ukrywam, że inaczej sobie to wyobrażałem, ale już z zakupionym piwem obserwowałem to, co obwieszcza początek końca ludzkiej komunikacji – Czesi z tabletami i laptopami w prostej piwiarni. 

[Józef Tkaczuk w czeskiej wersji... kiedyś ten fenomen opanował cały świat] 

[H.P. Lovecraft w wersji czeskiej]

   Samo miasto zrobiło na mnie wrażenie, jakby od lat 90-tych niewiele się tu zmieniło, może dla nich ta rewolucja gospodarcza nie była tak ekspansywna i nie wryła się też w mentalność miejską. Z drugiej strony nikt nie pomyślał, by pozbyć się fantastycznych socrealistycznych sgraffito na blokach czy płaskorzeźb na rynku, u nas w trakcie szalonych modernizacji i rewitalizacji w ordynarnym stylu Lubawskiego zapewne by zniknęły.



[Czeski Cieszyn w wiecznej chwale dla pracy]



   Nigdy wcześniej nie miałem takiej soczystej mentalnie kielczeskiej, wkręcającej wędrówki, jak ta po obu Cieszynach. Na dodatek z nowoodkrytym Hrabalem. Cymes.